Duchowość |
DARIUSZ PIÓRKOWSKI SJ
„A Jezus znowu rzekł do nich: Pokój wam! Jak Ojciec mnie posłał, tak i ja was posyłam”.
Jedną z największych przeszkód w rozwoju ludzkiej osobowości są nieuzasadnione lęki. Pełne zaangażowanie w życie staje się jednak możliwe dopiero w momencie przekroczenia paraliżujących nas wewnętrznych obaw i niepewności. Podobnie nie sposób owocnie odpowiedzieć na wezwanie Zmartwychwstałego, bez otwarcia się na dar pokoju, zaofiarowanego nam w doświadczeniu Bożego miłosierdzia.
Któż z nas nie zna uczucia lęku? Kto otwarcie twierdziłby, że niczego się nie lęka, oszukiwałby samego siebie. Trzeźwe spojrzenie na życie pokazuje jednak, że z lękiem spotykamy się na codzień i to w najrozmaitszych postaciach. Nic dziwnego, ponieważ jako cząstka systemu obronnego przynależy on do naszej ludzkiej natury, ostrzega nas przed niebezpieczeństwami i chroni przed lekkomyślnymi posunięciami. Któż z nas nie zadrży w momencie nagłego zatrzaśnięcia drzwi czy przeraźliwego krzyku? Któż z nas bez wahania wejdzie do ogarniętego pożarem budynku? Dlatego w większości wypadków uczucie lęku pozostaje uprawnionym „czerwonym światłem” organizmu, które gaśnie w miarę ustępowania zagrożenia.
Nie da się jednak ukryć, że intensywność lęku odzwierciedla natężenie czynników sprawczych i charakter okoliczności, które instynktownie postrzegamy jako niebezpieczne. Doświadczenie potwierdza, że nasz naturalny system obronny zaopatrzony w mechanizm lęku, może czasem przybrać mniej lub bardziej chorobliwe formy, stając się nie tylko nieodłącznym, lecz również uciążliwym towarzyszem życia. Nawet uzasadnione przyczyny lęku mogą zwiększyć go do takiego stopnia, że okaże się on nie do zniesienia. Bez względu na to, czy powodem tej formy lęku będzie przepracowanie i ciągły stres, powracające jak widmo z przeszłości traumatyczne wspomnienia, jakieś nieoczekiwane zajście, iluzoryczne obawy i wpojone przez innych irracjonalne przekonania, czy w końcu realne zagrożenie, niezaprzeczalnym pozostaje fakt, że skutki wyolbrzymionych lęków są dla nas destrukcyjne. Dla przykładu można podać tylko niektóre symptomy ich osłabiającego działania: zamykanie się w sobie, stłamszenie duchowych i witalnych energii, postrzeganie przyszłości w ciemnych barwach, pogłębiająca się niepewność i niewiara w siebie, rozpływająca się tożsamość, chowanie głowy w piasek, trudności w zdobyciu życiowej orientacji, izolacja, zaprzepaszczenie napotykanych szans życiowych, uwięzienie w błędnym kole konfliktów, wpędzający w depresję smutek i przygnębienie.
Nie byłbym chyba daleki od prawdy, gdybym owe oznaki porażenia lękiem przypisał uczniom, zgromadzonym w jednym z jerozolimskich domostw tuż po wielkopiątkowym wstrząsie. Całe ich życie w jednej chwili zachwiało się w posadach. Ten, którego uważali za Mesjasza, zakończył swój żywot jak pospolity zbrodniarz. Niezwykły człowiek, który zebrał ich wokół siebie nagle pozostawił ich na świecie jak nieme sieroty. A oni opuścili własne rodziny i trzy lata podążali za Nim krok w krok. Wszystkie swoje plany i oczekiwania związali z Mistrzem. A tu masz. Nagrodą za ich zawierzenie okazuje się gorzkie rozczarowanie. Wyczerpały się już wszelkie racjonalne możliwości zrozumienia tragedii Golgoty. Jakże więc być w takiej sytuacji czegokolwiek pewnym? Gdzie szukać wsparcia? Do kogo pójść z pretensjami? Do Piłata, Heroda, Kajfasza? Jakież kroki można tu podjąć, jeśli lada moment mogą nadciągnąć faryzeusze, wtrącić ich do więzienia i za przykładem Założyciela „nowej religii” postawić ich przed sądem rzymskiego namiestnika? Sercami apostołów rządzi lęk. Nie docierają do nich zapewnienia niektórych kobiet, że kamień od grobu jest odwalony, że w drodze spotkały Jezusa. Całe pasmo obietnic i wyobrażeń rozsypało się w drobny mak. A teraz, mieliby uwierzyć kolejnej „czczej gadaninie” (Por Łk 24, 11)? Ich lęk jest bowiem tak przemożny, iż uniemożliwia im realny kontakt z rzeczywistością i ogranicza pole manewru. Zamknięci w czterech ścianach czują się jak bezbronny zając uwięziony we wnykach kłusownika. Na domiar tego wciąż powraca to uporczywe pytanie: „I co dalej”? Jezus sam przejmuje inicjatywę i postanawia przełamać lęk uczniów. Po zachodzie słońca przychodzi do nich, aby przekonać ich o bezzasadności żywionych obaw i wskazać im wyjście z kłopotliwej sytuacji. Pojawiając się pośrodku wylęknionych apostołów, Zmartwychwstały niczego im nie zarzuca (przynajmniej według przekazu św. Jana), lecz przybywa jako zwiastun pokoju. Trzykrotne „Pokój wam!” sprawia, że lęk apostołów natychmiast ustępuje. Na twarzach pojawia się uśmiech, a w sercach odżywa utracona pewność.
Czym jest ów Jezusowy pokój? Bynajmniej nie jest to tak często z nim mylone poczucie „świętego spokoju”, brak problemów i przeciwności, błogi nastrój i „cukrowa” sielanka. Pokój Chrystusa to przede wszystkim Jego bliskość i ponowne wprowadzenie nas w przestrzeń przyjaźni z Bogiem. Przez grzeszne odwrócenie się od Boga „byliśmy potomstwem z natury zasługującym na gniew” (Ef 2, 3). Bóg jednak z własnej woli pierwszy wyciągnął do nas rękę i ogłosił swój pokój. On sam bierze nas pod swoją pieczę, okrywa swoim płaszczem, pod którym czujemy się znowu „w domu”. Pokój, jako cząstka bogatego „owocu Ducha” (Por Ga 5, 22), wypływa z bezmiaru Bożego miłosierdzia, które przygarnia każdego z nas. To właśnie miłosierdzie uwzniośla człowieka, podnosi go i przywraca mu poczucie zagubionej wartości. W nim nasze niepotrzebne lęki tracą swoje uzasadnienie. Zakorzeniony w miłosierdziu pokój nie jest zatem jakąś psychiczną dyspozycją. Przypomina on raczej pewien duchowy stan, rozlewający się na całą istotę człowieka, w którym ogarnia nas ufność, że znajdujemy się w dobrych rękach.
Jezus wie doskonale, co najbardziej zagradza człowiekowi drogę do wspinania się wzwyż, co strąca go w otchłanie lęku i uniemożliwia mu wydostanie się z tej pułapki. Tą przeszkodą jest oprócz grzechu niedobór ludzkiej miłości. Rany niespełnionej miłości rodzą się chociażby na skutek odartej z ciepła i życzliwości relacji rodziców do dziecka, poprzez nadmierne ograniczanie, manipulowanie jego wolności, aż po brak należytego szacunku i uznania. Nierzadko takie wypaczone formy miłości doprowadzają do zgubnego w skutkach poniżania samego siebie, samotności i poczucie pustki. W tych bolesnych doświadczeniach dochodzi do głosu rozdzierające serce wewnętrzne poczucie, że tak naprawdę nikt się nami nie interesuje, że nasze istnienie jest bez znaczenia. Pozbawienie człowieka miłości i niedostateczne przekonanie o byciu kochanym stanowi najgłębsze zarzewie ludzkich lęków. Istnieją różne sposoby radzenia sobie z lękami. Jednym z nich jest pełna rezygnacji propozycja pewnego francuskiego naukowca, który sugeruje, iż „ człowiek musi w końcu przebudzić się ze swego snu i rozpoznać sytuację swego totalnego opuszczenia. Wie on przecież, że wyznaczono mu miejsce na skraju wszechświata, który jest głuchy na jego muzykę i obojętny wobec jego nadziei, cierpienia i przestępstw”. Ale czy uznanie siebie za unoszący się w zimnym kosmosie, małoznaczący pyłek jest właściwym sposobem zmierzenia się z własnym lękiem?
Radość zmartwychwstania odsłania inną możliwość, w której człowiek nie wydaje się na pastwę osamotnienia, lecz odkrywa przenikającą jego codzienność Obecność. Jest to obecność niepojętego Boga, który miast okazać nam gniew, burzy mocą swego miłosierdzia wzniesiony przez nas „mur wrogości” (Por. Ef 2, 14). Właśnie z wnętrza tej miłości, która bierze grzesznego człowieka w objęcia i „usuwa wszelki lęk” (1 J 4, 18), tryska źródło rzeczywistego pokoju. Już drobna psychologiczna obserwacja dowodzi, że człowiek może przezwyciężyć wiele lęków, kiedy w atmosferze zaufania i bliskości kochającej go osoby otwiera się i wypowiada to, co napawa go niepewnością. Jednak w ostatecznym rozrachunku nasze najgłębsze obawy może usunąć jedynie zbliżenie się do darowanego nam Bożego miłosierdzia. Dlatego pierwszym poleceniem Jezusa danym uczniom w dzień Wielkiejnocy jest posługa pojednania: „Weźmijcie Ducha Świętego. Komu odpuścicie grzechy, są im odpuszczone, a którym zatrzymacie, są im zatrzymane” (J 19, 22-23). Kto przyjmuje miłosierdzie, ten w najbardziej radykalny sposób zakosztowuje Bożej miłości. Ona go przemienia. Z niej człowiek czerpie moc, która pomaga mu przełamać narosłe w ciągu życia wewnętrzne blokady i zahamowania. Dopiero wówczas, kiedy pozwolimy się ukochać, będziemy zdolni do obdarzania drugich miłością. To głębokie doświadczenie pojednania z Bogiem pozwala nie tylko zwalczyć lęki i obdarza na nowo prawdziwą radością, lecz także czyni gotowym do podjęcia zadanej nam na tej ziemi misji: „Jak Ojciec mnie posłał, tak i ja was posyłam” (J 20, 21) Obojętnie czy będzie to przyjęcie roli matki, ojca, kapłana czy zakonnika. Każdy chrześcijanin będzie zdolny do odważnego stawienia czoła wyzwaniom i sprosta powierzonym mu zadaniom, jeśli wpierw zostanie przeobrażony w człowieka pokoju. Wtedy, jako przyjaciel Boga, nie będzie musiał się już niczego obawiać, gdyż „Pan nie pozwoli się zachwiać jego nodze i będzie czuwał nad jego życiem” (Por Ps 121, 3.7).
Dariusz Piórkowski SJ
na początek strony © 1996–2003 Mateusz |