Dobra Nowina |
CZĘŚĆ I
Celem rekolekcji jest nawrócenie, a w Kościele nawrócenie dokonuje się w obliczu krzyża — słowa, które przepowiada śmierć i zmartwychwstanie Pana. W czasie tych rekolekcji ma się dokonać nasze zbawienie i tylko przyzwolenie na to słowo może sprawić, że to się stanie. Nawrócenie nie jest zależne od naszych planów. Jest ono możliwe, gdy Pan woła do nawrócenia, dlatego nie wolno odkładać żadnej okazji na później, bo może się już nie powtórzyć. Rekolekcje są czasem sposobnym, w którym Pan przychodzi i woła. We wszystkim jest tajemnicze prowadzenie Pana. Wszystko ma swój czas i miejsce. Ten czas to kairos. Trzeba się modlić, żeby Pan nas nawrócił, żeby kairos nie był zmarnowany. Jedynie Bóg może dotknąć naszego serca i nas nawrócić. Nawrócenie dokonuje się w obliczu słowa głoszącego śmierć i zmartwychwstanie Chrystusa. Jest to fundamentalne słowo dla Kościoła. To właśnie głosili Apostołowie. Jako efekt tego słowa powstała pierwsza wspólnota chrześcijańska. Słowo to miało moc budzenia nowego życia, życia chrześcijańskiego. Jest to kerygmat, najcenniejsze co ma Kościół, ABC Ewangelii. Ono sprawia, że Ewangelia jest Dobrą Nowiną.
Jezus rozpięty na krzyżu jest dziełem naszych rąk: „tego Męża, który z woli, postanowienia i przewidzenia Bożego został wydany, przybiliście rękami bezbożnych do krzyża i zabiliście. Lecz Bóg wskrzesił Go, zerwawszy więzy śmierci” (Dz 2,23–24). To „wy” odnosi się do całej ludzkości. To jest nasz grzech.
Na kanwie tego słowa będziemy szli naprzód. Ono zaczyna się od tego, że rozpięty na krzyżu Jezus jest dziełem naszych rąk. Piotr i Paweł zawsze od tego zaczynali kerygmę. Ma ona swoją stronę jasną i ciemną. To słowo o naszej winie musi paść na dobrą glebę naszego serca. Serca, które w świetle słowa Bożego poznaje prawdę o sobie: kim jestem, jakie są moje czyny, którymi krzyżuję Jezusa, siebie i innych i jak na moje zło odpowiedział Bóg.
Każdy, kto patrzy na świat przyrody, może zauważyć istniejącą w nim harmonię, sens, logikę. W życiu roślin, zwierząt wszystko jest genialne, misternie ułożone, każda rzecz ma swoją funkcję. Na tym tle zastanawia i dziwi to, czego doświadczamy w świecie ludzkim. Tu, na najwyższym poziomie stworzenia, gdzie pojawia się rozum i wolna wola, panuje frustracja, poczucie bezsensu, pytanie „po co żyję?”. Dzisiaj świeccy wprost stwierdzają, że życie jest bezsensowne i tęsknią za stabilizacją typu zachodniego. Tam można być „kimś”, być zauważonym, zostawić coś po sobie. Mało kto może się poszczycić, że szczęście dopisało mu w życiu.
Czy Bóg nie dopisał, gdy przyszło mu stwarzać najdoskonalsze stworzenie? Czy nas takimi wypuścił ze swojej ręki? To jest wielki znak zapytania każdego człowieka. Tym od dawna interesował się Izrael. Na to Bóg daje odpowiedź w trzech pierwszych rozdziałach Księgi Rodzaju. Tam Bóg mówi, jaki był Jego plan względem człowieka. Tego opisu jednak nie można brać dosłownie. Jest on zewnętrznym symbolem wewnętrznego szczęścia, w jakim Bóg stworzył człowieka, oraz darów, którymi obsypał go przy stworzeniu. Ta głęboka treść w naiwnych na pozór opisach jest prawdziwa, ona wyraża myśl Boga o człowieku. Pismo św. jest natchnione. To znaczy, że nosi w sobie gwarancję, iż zawarte w nim treści o Bogu, o Jego planach względem człowieka, są prawdziwe. Bóg tak patrzy na te sprawy, jak to w Biblii zostało opisane. W Biblii człowiek ukazany jest jako korona stworzenia, istota najdoskonalsza. Psalm 8 jest kontemplacją człowieka poprzez pryzmat pierwszych rozdziałów Księgi Rodzaju, gdy mówi: „Chwałą i czcią go uwieńczyłeś”. Bóg wypuścił człowieka ze swej ręki doskonałym i zharmonizowanym. Była to najbardziej udana istota spośród stworzonych przez Boga istot — Jego obraz i podobieństwo. Obraz i podobieństwo należy rozumieć na tle ówczesnych pojęć. W okresie powstawania tych rozdziałów Pisma św. o królach mezopotamskich mówiono, że są obrazem Boga na ziemi, przez króla Bóg sprawuje rządy nad światem. Pismo św. chce przez to powiedzieć, że człowiek w stosunku do stworzenia reprezentuje Boga, sprawuje władzę królewską.
Pierwszego człowieka cechowała intymność z Panem, co wyrażają przechadzki Boga po ogrodzie. W Księdze Powtórzonego Prawa czytamy: „nie samym tylko chlebem żyje człowiek, ale człowiek żyje wszystkim, co pochodzi z ust Pana” (Pwt 8,3). Obraz z Księgi Rodzaju ma za tło te słowa, że człowiek do swego życia potrzebuje kontaktu z Bogiem, z Jego słowem, które nie tylko wzbudza w nim treści intelektualne, lecz posiada związek z miłością i życiem. Słowo w ujęciu semickim posiada głębokie związki z życiem i miłością. Jest dla Semitów tym, czym dla niemowląt słowa matki: chociaż nie rozumieją ich treści, jednak są one dla nich nośnikiem miłości i życia. Tym samym chce być słowo Boże dla każdego człowieka. Bóg stworzył człowieka jako istotę zakorzenioną w Bogu, w Jego miłości. Zatem człowiek wyszedł z ręki Boga z przekonaniem, że Bóg jest wszechmocny, że ma w Nim wszelkie zabezpieczenie, że go akceptuje, kocha. To coś podobnego, jak w stosunkach międzyludzkich potężny przyjaciel, który wszystko może załatwić, przed którym wszystkie drzwi stoją otworem, który jest bogaty, ma władzę, a przy tym nas kocha. Jesteśmy przy nim bezpieczni i pewni jego sympatii. W podobnej sytuacji żył pierwszy człowiek, tylko tym kimś możnym był Bóg, istota najpotężniejsza, która jest tylko Miłością i z tej bezinteresownej miłości nas stworzyła. Stąd płynęło w głębiny człowieka życie i szczęście, czuł się zharmonizowany, był panem i królem stworzenia.
Św. Paweł ukazywał, jak Chrystus odbudowuje tę pierwotną relację człowieka do Boga, w najrozmaitszy sposób dając wyraz temu, że w sercu chrześcijan pojawia się znowu świadectwo Ducha Świętego, wywołujące w nim okrzyk miłości: „Abba, Ojcze” (Ga 4,6). Wówczas człowiek, z Boga czerpie swoje życie i szczęście. Wchodzi w życie z innym bogactwem, z innym wymiarem. Cóż mogła mu zaszkodzić choroba? Nie z tego życia czerpał swoje dobre samopoczucie, lecz z głębin swego ducha, gdzie mieszka Bóg. Była więc w pierwszym człowieku toń spokoju, której nic nie mąciło, sprawiająca, że wszystkie przypadki były relatywnie dobre, „smaczne”, wartości miały właściwą hierarchię i nigdy nie wysuwały się przed Boga. Wówczas nie ma tragedii, gdy czegoś brakuje, skoro Bóg jest zawsze, w każdej sytuacji człowieka — teraz i na wieczność. To była treść życia wiecznego, czyli zakorzenienie się w Bogu.
Takiego to człowieka wypuścił Bóg ze swoich rąk, aby żył, rozmnażał się i zapełniał świat. Co się stało, że teraz jest zupełnie inaczej? Pismo św. daje nam bardzo ważne światło do zrozumienia tego dramatu. Trzeba pojąć, jaki drzemiący także w nas mechanizm został uruchomiony. Szczęście człowieka zmącił ktoś, kto został wprowadzony w świat człowieka z zewnątrz pod symbolem węża. Księga Rodzaju mówi: „A wąż był bardziej przebiegły niż wszystkie zwierzęta lądowe, które Pan Bóg stworzył” (Rdz 3,1). Pismo św. identyfikuje tego węża z szatanem. To on zmącił szczęście człowieka przez zawiść. „Czy rzeczywiście Bóg powiedział: Nie jedzcie owoców ze wszystkich drzew tego ogrodu?” (Rdz 3,1). W rzeczywistości człowiek otrzymał jeden, jedyny zakaz symbolizujący całe Prawo zapisane w jego sercu. Ono nie było zewnętrzne, dlatego św. Paweł w Liście do Rzymian opisując od strony historycznej tragedię człowieka powie: „Kiedyś i ja prowadziłem życie bez prawa” (Rz 7,9). Ma tu na myśli cały rodzaj ludzki, który przed upadkiem żył bez Prawa, bo człowiek Prawo Miłości Boga i bliźniego miał zapisane w sercu i czuł je, jako coś zupełnie naturalnego. Bóg bowiem dał człowiekowi jedno prawo „Miłość” zapisane w sercu, które nie sprawiało mu żadnych trudności. Zewnętrznym symbolem tego stanu w Biblii jest owo drzewo dobra i zła. Oznacza ono, że człowiekowi nie wolno samowolnie stanowić, co jest dla niego dobre, a co złe. Człowiek nie może być dla siebie normą postępowania moralnego, nie może decydować, co jest grzechem a co nim nie jest. Ten fakt wynika z natury rzeczy, że jest tylko stworzeniem ograniczonym i skończonym. Stworzenia są szczęśliwe, gdy godzą się być tym, czym są. Człowiek jest szczęśliwy godząc się z prawdą, że jest stworzeniem, a nie Bogiem. To miało mu przypominać Prawo — Dekalog.
Teraz przychodzi kusiciel z pytaniem: „Czy rzeczywiście Bóg powiedział: Nie jedzcie owoców ze wszystkich drzew tego ogrodu?” (Rdz 3,1). W tym zdaniu jest bardzo podstępne słowo „ze wszystkich drzew”, choć tylko jedno drzewo było przedmiotem zakazu, szatan jednak mówił o wszystkich drzewach, gdyż chciał przez to nasunąć człowiekowi myśl, że jeśli podlega choć jednemu zakazowi, to naprawdę nie jest wolny, że nie da się tego pogodzić z ludzką godnością. Ewa odpowiedziała na to zgodnie z prawdą, że owoce z ogrodu jeść mogą, tylko o owocach z drzewa będącego w środku ogrodu Bóg powiedział: „Nie wolno wam z niego jeść, a nawet go dotykać, abyście nie pomarli”. Bóg zabronił człowiekowi autonomii moralnej ponieważ wie, że to sprowadziłoby na człowieka śmierć. Grzech jest dlatego zabroniony, bo człowiekowi szkodzi, przynosi śmierć z natury rzeczy jak wypita trucizna. Bóg zaś kocha go i nie chce jego śmierci. Tymczasem kłamstwo, które szatan wmówił człowiekowi, pozostało po dziś dzień głęboko zakorzenione. Ludzie nadal uważają grzech za coś miłego, przyjemnego, rozwijającego człowieka. Najlepiej to widać w dziedzinie seksualnej, gdzie ludzie absolutnie nie potrafią zrozumieć dlaczego Pan Bóg czegoś tu zakazuje... i tak człowiek dźwiga to prawo jako pańszczyznę.
Na odpowiedź Ewy szatan mówi: „na pewno nie umrzecie”. W grzechu nie ma śmierci, lecz życie, jeszcze wspanialsze niż to, które masz. Tego życia chce cię Bóg pozbawić. Bóg wie, że gdy spożyjecie owoc z tego drzewa, otworzą się wam oczy i tak jak Bóg będziecie znali dobro i zło. Będziecie jak bogowie, przerośniecie siebie, będziecie sami decydować o wszystkim i tworzyć własne życie, jak się wam podoba. Bóg — zazdrośnik i tyran — nie chce się z wami podzielić szczęściem, chce was trzymać w zależności.
To straszliwe kłamstwo znalazło posłuch w człowieku. Istotą katechezy szatana było: Bóg nie jest miłością. A przecież Miłość stanowi Jego najgłębszą istotę. Od tej chwili drzewo, dotąd nie stwarzające problemów, zaczyna być interesujące. Ewa spostrzega, że: „drzewo to ma owoce dobre do jedzenia, że jest ono rozkoszą dla oczu i że owoce tego drzewa nadają się do zdobycia wiedzy” (wiedzy o miłości). Następnie Ewa robi wyznanie wiary w katechezę szatana. Wyznaje — nie tyle słowem, co czynem — że szatan ma rację. Daje Adamowi owoc, który on spożywa. Tak zaczyna się tragedia człowieka. Człowiek — dotąd żyjący jak drzewo zakorzeniony w Boga, czerpiąc szczęście z faktu, że On go kocha — teraz stawia miłość Boga pod znakiem zapytania, wątpi w nią. Staje się tym samym jak wykorzenione z gleby drzewo.
Człowiek zmienia swój wymiar. Wewnętrzne porozumienie z Bogiem zostało zerwane. Bóg nadal kocha człowieka, lecz człowiek nie chwyta już fal miłości, przeżywa jakby lot w kosmiczną ciemność. Niczego nie rozumie, bo przestał wiedzieć, kim jest. Drugi człowiek obok niego staje się potencjalnym wrogiem. To jest „śmierć” w sercu (w duszy) człowieka, zerwanie najintymniejszej struny jestestwa wiążącej go z Bogiem. Człowiek zostaje sam. Gdyby w tej chwili Bóg odstąpił od człowieka, ten stan zamieniłby się dla niego w śmierć wiekuistą, wieczne potępienie bez możliwości odwrotu. Jedyna wartość jaka mu pozostała, to kruche życie, które musi skądś czerpać soki życia. Ponieważ poczucia bezpieczeństwa nie czerpie już z Boga, wobec tego skąd? Ze stworzeń! Szuka bogactwa, dąży do posiadania władzy, znaczenia, prestiżu...
Człowiek wyznawszy, że Bóg nie jest miłością, zanegował Jego rzeczywisty obraz. Odtąd wszystkie religie ziemi mają wypaczony obraz Boga. Bóg jest Istotą, której należy się bać, gdyż tylko czyha na potknięcie się człowieka. Ten wypaczony w myślach i w sercu człowieka obraz Boga ciągnie się przez wieki i pokolenia. Właśnie to wypaczenie sprawiło, że Bóg ponownie przyszedł na ziemię w osobie Jezusa Chrystusa, a człowiek w imię tego fałszywego obrazu zabił Boga. Zrobił to człowiek grzechu pod wpływem wypaczenia wlokącego się za nim od czasu raju.
Wszystkie religie, choć nadal w pewien sposób dobre, są skażone grzechem egoizmu wyznawców. W ich centrum stoi teraz człowiek, którego uformowała katecheza szatana. Ten człowiek chce, żeby mu Bóg pomagał realizować własne, nieliczące się z Bogiem, plany. Można to spotkać także w zakonach. Wszyscy mamy teraz duchowość nastawioną na to, że życia nie tworzy nam Bóg, lecz my sami nim kierujemy. I w ten sposób całe życie spędzamy na frustracjach, bo 90% planów nam się nie realizuje, więc żyjemy od frustracji do frustracji.
Człowiek nie może być „wyrwanym drzewem”. Musi się czegoś uczepić. Ponieważ nie Boga, więc czego? Absolutyzuje więc idee. Podnosi stworzenie do rangi Boga. Przyczepia się do nich, jak polip, pragnąc z nich wyssać życie, szczęście, które może mu dać tylko Bóg. Szuka zabezpieczenia w pieniądzach. Czuje się niepewnie, gdy ich nie ma. A gdy tylko ma możność ich pozyskania natychmiast wyzwala się mechanizm chciwości. Prócz tego człowiek szuka szczęścia w ludzkim poważaniu, uznaniu. Chce być zauważony i doceniony. Jak polip czepia się ludzkich przyjaźni, miłości. Jeśli zaś te związki zawodzą, jest niepocieszony. A przecież gdyby Bóg był dla nas „wszystkim”, nie mielibyśmy poczucia wiecznej frustracji. Ona jest znakiem, że grzech mocno w nas działa. Taka jest obecnie nasza sytuacja.
Powróćmy do obrazu raju. Bóg przechadza się po ogrodzie i co się dalej dzieje? Gdy woła Adama, ten nie przychodzi, ukrył się przed Bogiem. Bóg wie, dlaczego Adam się tak zachowuje. Grzech wychodzi na jaw. Adam zrzuca winę na Ewę, ta zaś na szatana. Winnych nie ma. Dziś jest tak samo: wszyscy dookoła są winni mojego nieszczęścia, tylko nie ja sam. Człowiek staje się ślepy, przestaje rozumieć siebie. Nie wie, co się z nim stało, dlaczego czuje się niezadowolony. Za niespełnione nadzieje wini innych. Nie widzi źródła winy w sobie, lecz wokół siebie.
Ten opis z Księgi Rodzaju jest bardzo mądry. W jego świetle dopiero stają się zrozumiałe nasze sprawy, zachowanie, reakcje. Tłumaczy nam, jakimi jesteśmy i co się z nami stało.
W Liście do Hebrajczyków czytamy: „Ponieważ zaś dzieci (rodzaj ludzki) uczestniczą we krwi i ciele, dlatego i On (Jezus) także bez żadnej różnicy stał się ich uczestnikiem, aby przez śmierć pokonać tego, który dzierżył władzę nad śmiercią, to jest diabła, i aby uwolnić tych wszystkich, którzy całe życie, przez bojaźń śmierci podlegli byli niewoli” (Hbr 2,14–15). Sytuacja człowieka w świetle tego tekstu jest następująca: Człowiek — stworzony z miłości na obraz Boga—Miłości — czuje się przeznaczony do kochania i dlatego, kiedy robi coś bezinteresownie, czuje się najszczęśliwszy. Natomiast po dramacie grzechu człowiek zaczyna stawiać granice miłości. Wydaje się mu, że wymaga ona od niego zbyt wiele, że straci życie, jeśli pójdzie dalej w stronę miłości; że inny człowiek go zabije swoją agresją, innością, wymaganiami itp. Zaczyna się więc bronić na różne sposoby: oddaje złem za zło, ratuje się ucieczką, obojętnością. Dochodzi do punktu, gdzie dalsze kochanie oznacza dla niego śmierć. Wycofuje się więc i zamyka w kręgu swego egoizmu. Jeśli pojawi się sytuacja niekorzystna, wydarzenie niepomyślne, człowiek przeżywa je jako „śmierć”, ponieważ sam w sobie nosi śmierć wewnętrzną. Kończy się miłość, zaczyna się walka — walka o własne życie.
Tymczasem ludzie wokół są do nas podobni: zniewoleni barierami własnych gustów, upodobań, wychowania, dziedzicznych skłonności pełnych lęku przed „śmiercią”. A my chcemy, żeby ci inni ludzie byli na miarę naszych wyobrażeń. Jeśli mamy ku temu możliwości, staramy się narzucić im swą wolę, często apodyktycznie i agresywnie. Boimy się jedni drugich. W tę sytuację wpędził nas grzech. O tym naszym położeniu św. Paweł mówi: „Bóg zamknął nas pod władzą grzechu”. Nie poradzi tu dobra wola, postanowienie poprawy, własny wysiłek. Gdyby ktoś z tej sytuacji chciał wyjść tylko o własnych siłach, oszaleje. Z niej wyprowadza tylko Chrystus i wiara. Wówczas człowiek będzie mógł owocnie pracować nad sobą. Lecz my o tym zapominamy, żyjemy jakby nie było w nas tej ciemnej bazy, a grzech drzemie w nas nawet pod przykrywką duchowości kapłańskiej czy zakonnej. Budowanie duchowości bez rozwiązania tego problemu staje się tragikomedią.
Pismo św. przygotowuje człowieka do uznania prawdy o naturze skażonej przez grzech: „Kiedy zaś Pan widział, że wielka jest niegodziwość ludzi na ziemi i że usposobienie ich jest wciąż złe, żałował, że stworzył ludzi na ziemi, i zasmucił się. Wreszcie Pan rzekł: Zgładzę ludzi, których stworzyłem, z powierzchni ziemi: ludzi, bydło, zwierzęta pełzające i ptaki powietrzne, bo żal mi, że ich stworzyłem” (Rdz 6,5–7).
Człowiek przeniknięty katechezą szatana, pragnący być „jako bóg”, staje się jego niewolnikiem. Szatan wykorzystując ludzki egoizm, trzyma nas na uwięzi, podsycając go, pcha nas do ciągłej walki o życie.
Księgi: Jozuego, Sędziów, 1 i 2 Samuela oraz 1 i 2 Królewska, ukazują historię Izraela pod kątem permanentnej niewierności i wiarołomstwa człowieka wobec Boga. Widać, że żyje on w niewoli grzechu, nie umiejąc postępować uczciwie. To samo stwierdzają prorocy: Ozeasz, Izajasz i Jeremiasz. Dopiero w świetle niewoli babilońskiej Izrael zrozumie tę gorzką prawdę.
Jest w nas dynamizm ku złu, mocniejszy niż my sami. Jesteśmy istotami tęskniącymi za dobrem, lecz niezdolnymi do dobra (por. Rz 7 i Rz 3), stąd cały świat musi się uznać winnym wobec Boga. Z uczynków Prawa żaden człowiek nie może dostąpić usprawiedliwienia w oczach Bożych, przez Prawo bowiem jest możliwa tylko większa znajomość grzechu. Prawo w zamiarach Bożych miało być termometrem wskazującym gorączkę chorego człowieka. Ono mu mówiło: nie szukaj zbawienia w sobie samym. Ważne jest, byśmy się odnaleźli w sytuacji ludzkości po upadku. Dopiero to pozwoli na przyjęcie Dobrej Nowiny, która nas z tej sytuacji wyprowadza i daje nam życie.
Nie jest dobrze, gdy przeżywamy chrześcijaństwo tylko jako wielki perfekcjonizm albo moralizm. Przez moralizm rozumiem wzajemne nawoływanie do działania: starajmy się, róbmy coś, budujmy mosty pomiędzy sobą. Wówczas Jezus byłby dla nas tylko nowym prawodawcą. Kimś, kto przyniósł ludzkości etykę na miarę istoty Boga, którą teraz należy zachować. W ten sposób zrobilibyśmy z Jezusa nowego Mojżesza, a przecież już o tym pierwszym Prawie, które ludzkość znała przed Chrystusem Paweł powiedział, że nikt nie był w stanie go wypełnić (por. Rz 5,20). Czyżby więc Jezus przyszedł teraz po to, by prawo to jeszcze powiększyć? Mówiło się dawniej „Nie zabijaj”, co znaczyło „nie pchaj noża w serce brata”, a teraz kto powie bratu: „głupcze” winien jest ognia piekielnego. Grzech cudzołóstwa można popełnić już nie tylko czynem, ale nawet spojrzeniem. Czyżby więc Jezus przyszedł dołożyć nam jeszcze ciężaru, ugiąć nas pod nim? Właśnie coś takiego my robimy z chrześcijaństwa.
Tymczasem pierwsi wyznawcy chrześcijaństwa nie przeżywali go w takich wymiarach. Dla nich Ewangelia była Ewangelią, czyli Dobrą Nowiną, a Dobra Nowina nie jest moralizowaniem, lecz przepowiadaniem człowiekowi dobrej wieści, na którą czeka. Ona działa sama z siebie, zmieniając życie człowieka. Sytuacja zamkniętego kręgu śmierci została przezwyciężona, jest z niej wyjście dzięki śmierci i zmartwychwstaniu Jezusa Chrystusa. On jeden przekroczył ten krąg. Wszedł w „śmierć”, z miłością złych ludzi aż do śmierci, przed czym każdy z nas ucieka nie wierząc, że gdy wejdzie w ruinę swego szczęścia, swych marzeń, przyzwyczajeń, mimo wszystko znajdzie tam Boga. A jedynie Bóg daje szczęście, nie pieniądze, nie powodzenie, nie zrealizowanie się własnych planów.
Dobra Nowina, żeby mogła być przyjęta jako dobra, musi padać na teren udręki płynącej z doświadczenia zła. Jedynie Jezus wszedł w zło w duchu pokuty i tam znalazł życie, co pokazał ludzkości swoim zmartwychwstaniem. On nam udowodnił, że śmierć, której się tak boimy, to papierowy tygrys. Pokazał, że również w niej jest Bóg, a spotkanie z Nim to wejście w nowy wymiar życia. Widać to w Misterium Paschalnym. Słońcem tego Misterium żył Kościół pierwszych wieków, a ono dawało życie.
A jak to wygląda dzisiaj? Misterium Paschalne nadal jest słońcem, ale jakby zaciągniętym chmurami. Światło nadal dochodzi i dzięki temu Kościół żyje. Ale na to światło został nałożony jakby filtr, który osłabia jego moc grzewczą, rozjaśniającą, pobudzającą nas do nowego chrześcijańskiego życia. Czym są te zwały chmur? To teologiczna interpretacja odkupienia, która się bardzo przyjęła. Przedstawia ona sprawę w następujący sposób: W zaraniu dziejów człowiek popełnił grzech pierworodny, który obraził Boga tak, że Bóg zamknął bramy nieba. Człowiek znalazł się w pułapce, z której nie mógł wyjść sam. Ponieważ grzech dotyczył nieskończonej obrazy Boga, wszelkie ludzkie wysiłki na nic się nie zdadzą, gdyż mają skończony wymiar, a Bóg jest istotą nieskończoną. Człowiek sam nie jest zdolny przebłagać Boga, wyrównać zaciągnięty dług. W takiej sytuacji człowiek jest bezpowrotnie skazany na stan, w który wepchnął go grzech pierworodny.
Bóg nie pozostawił człowieka w tej sytuacji, lecz w swej wielkiej miłości przysłał nam Swego Syna Jezusa Chrystusa, który stał się prawdziwym człowiekiem. Od tej chwili nasza sytuacja się poprawiła. Jezus jako prawdziwy człowiek mógł Bogu złożyć prawdziwe zadośćuczynienie, a że był Bogiem, Jego zadośćuczynienie miało nieskończoną wartość i wyrównało grzech. Jezus Chrystus swymi czynami, a najwięcej swoją męką, przeprosił Boga i otworzył nam bramy nieba. I tu się kończy Dobra Nowina. Jezus swoje zrobił, niebo jest otwarte. Każdy może tam wejść, byleby tylko chciał i się postarał. Od tej chwili nawołuje się ludzi do tego, aby robili wszystko ze swej strony, by niebo osiągnąć.
W taki sposób ten filtr nałożony na Misterium Paschalne przesłania pełnię prawdy. Zaczyna się tylko moralizm zamiast pełnego chrześcijaństwa. Jest w tym część prawdy, podobnie jakby ktoś patrząc na wodę morską w butelce twierdził, że to jest całe morze. Misterium Paschalne jest czymś o wiele piękniejszym, wspanialszym, szerszym. Czego brak w tej teorii? Otóż, zbawienie w niej rozgrywa się tylko na planie jurydycznym. Grzech jest sprawą nieskończonej obrazy Boga. Chrystus przychodzi spłacić nie uiszczony dług. Niebo już jest otwarte i sprawa zamknięta. Tak przyjęte dzieło Chrystusa nie zmienia naszego wnętrza, nie uzdalnia nas do nowego życia. Człowiek nadal pozostaje w zamkniętym kręgu „śmierci” grzechu i do takiego człowieka woła się „wyjdź!”. Jest to przecież niemożliwe. Dopiero śmierć i zmartwychwstanie Chrystusa, nie zatrzymuje się jedynie na terenie zbawienia obiektywnego, sięga w głąb naszej istoty, naszego dramatu grzechu. Zmartwychwstały Chrystus wchodzi w sytuację zamkniętego kręgu i umożliwia nam wyjście z niego. Jak to się dzieje?
Pierwsza sprawa to uwierzyć w kerygmat, jaki Św. Piotr głosi w dniu Pięćdziesiątnicy: „tego Męża, który z woli, postanowienia i przewidzenia Bożego został wydany, przybiliście rękami bezbożnych do krzyża i zabiliście. Lecz Bóg wskrzesił Go...” (Dz 2,23–24). To oznacza, że trzeba dać się osądzić przez krzyż. Krzyż ma dokonać sądu nad moim życiem, ukazać mi i udowodnić, że jestem grzesznikiem, nie kochając jak On.
Nam przechodzi ponad głowami to, że „zabijamy” Go każdym naszym grzechem. Fakt, że Jezus fizycznie został zabity rękami Żydów, był jedynie typiczną katechezą o rodzinie ludzkiej po grzechu. W tym celu Bóg wybrał sobie naród, nad którym pracował tysiące lat. Związał się z nim Przymierzem, dał mu światło Pisma św. Starego Testamentu. I to wszystko nie wystarczyło! Ten naród wydał Boga na śmierć. A dokonali tego kapłani, faryzeusze, pisarze — czyli specjaliści od Prawa, liturgii, ksiąg natchnionych. Ci, którzy się najlepiej na Bogu znali. To oni najgłośniej krzyczeli: „winien jest śmierci” i wymusili na Piłacie ukrzyżowanie. Jeśli oni tak postąpili, to co powiedzieć o reszcie ludzkości?
Bóg po to zesłał swego Syna, żeby na przykładzie Izraela pokazać, do jakiego stopnia ludzkość oddaliła się od Boga, żyjąc w ignorancji i zakłamaniu. Kiedy więc Bóg Stwórca wszedł między ludzi, oni z „szacunku dla Boga” odrzucili Go i ukrzyżowali. Zatem krzyż Jezusa jest sądem nad naszą mądrością, inteligencją oraz znajomością prawd Bożych. Chcesz wiedzieć, jakie spustoszenie powoduje w twoim sercu grzech, jak cię deformuje, zatruwa pychą i egoizmem, spójrz na krzyż. Bardzo ważne jest to, żeby się dać osądzić przez ten znak zbawienia. W nas nie ma takiej miłości. My bazujemy jedynie na tym, żeby sumienie nam nic grzesznego nie wyrzucało. Własnym wysiłkiem pragniemy osiągnąć spokój sumienia. Pierwsi chrześcijanie opierali go zgoła na czymś innym. To miłosierdzie Chrystusa Zmartwychwstałego uzdalniało ich do miłości z krzyża. Szatan nam, grzesznikom, ukazuje tylko dwa wyjścia: albo faryzeizm, albo rozpacz... Nakłania nas do cynizmu. Chrześcijanin zaś zdaje sobie sprawę z grzechu, nie retuszuje swojej sytuacji wewnętrznej wiedząc, że Bóg kocha go takiego, jakim jest i ma moc go uzdrowić. To doświadczenie miłości, a nie liberalizm wobec zła, dźwiga i leczy człowieka. Misterium Paschalne Jezusa mówi nam, że był On jedynym, który wszedł z miłością w śmierć i w ten sposób dokonał sądu nad ludzkością. W świetle krzyża wszyscy jesteśmy równi. Nie ma lepszych i gorszych. Wszyscy przez grzech skazaliśmy się na potępienie. Nasze straszliwe grzechy poraniły Jego człowieczeństwo, co tak dobrze widać na Całunie Turyńskim. To mój grzech zmiażdżył ciało Syna Bożego. Jeśli jednak Bóg wskrzesił Go do nowego życia, to tym faktem daje nam do zrozumienia, że nasze grzechy są odpuszczone. Sąd potępienia zmienił się w amnestię.
Apostołowie w zmartwychwstaniu Jezusa obwieszczają odpuszczenie naszych grzechów. Jeżeli do grzechów pcha nas dynamizm grzechu pierworodnego, to w tajemnicy Zmartwychwstania Chrystusa Bóg proponuje nam nową zasadę życia. Przebywanie apostołów z Jezusem zmartwychwstałym nic w nich jeszcze nie zmienia. Boją się Jezusa, niewiele rozumieją. Dopiero w dzień Zielonych Świąt, gdy Zmartwychwstały posyła do ich serc Ducha Świętego, dokonuje się nowe wydarzenie, które zmienia ich życie. Spełnia się obietnica: „Ducha nowego tchnę do waszego wnętrza, odbiorę wam serce kamienne, a dam wam serce z ciała” (Ez 36,26). Duch Święty wypisuje Prawo Boże na ich sercach. Sprawia, że jest ono możliwe do zachowania. Zaczynają mieć udział w naturze Bożej. Zepsuty w raju odbiornik znów zaczyna działać.
Duch przez posługę apostołów (Kościoła) świadczy w nas, że jesteśmy dziećmi Boga i wołamy „Abba, Ojcze” (Gal 4,5). Duch Święty daje nam nowe doświadczenie Boga. Zbawienie wżyna się w tkankę naszego serca i tam dokonuje nowych narodzin, nowego stworzenia, odrodzenia. Przywraca człowiekowi Boży wymiar utracony przez grzech. To oznacza odpuszczenie grzechów. Jeżeli Jezus udziela komuś tego daru — a cały Kościół powołany jest do tego, by w tym darze uczestniczyć — staje się Ciałem Mistycznym Chrystusa, miejscem na ziemi, gdzie żyje zmartwychwstały Pan. Ze zmartwychwstania Chrystusa wypływa miłość, która burzy wszelkie bariery między ludźmi: z racji wieku, doświadczenia, wykształcenia, pozycji materialnej. Rodzi się wspólnota — Kościół. Jezus objawia się nie tyle w jednostkach, co w społeczności braci i sióstr, w ich wzajemnej miłości. W ich miłości objawia się usunięcie lęku przed „śmiercią”. „Doskonała miłość usuwa lęk” (1J 4,18).
Chrześcijańskie wspólnoty winny być miejscem, gdzie objawia się miłość Zmartwychwstałego, a tym bardziej we wspólnotach zakonnych winna jaśnieć tajemnica miłości Zmartwychwstałego Pana. Pan Zmartwychwstały jest z nami wszędzie. Daje nam moc przezwyciężania lęku przed śmiercią, znoszenia sytuacji ciężkich, pełnych „śmierci”, po ludzku bez wyjścia. W każdym przepowiadaniu Bóg daje nam szansę. Ziarno chrztu nie może leżeć w nas nierozwinięte. Jeżeli człowiek o tym zapomni, mogą dziać się dziwne rzeczy. Gdy zabierze się gwałtownie do pracy nad sobą, może zacząć żyć fałszem i wyuczyć się jedynie bycia „na poziomie”. Chcąc wyjść z wewnętrznej „śmierci” o własnych siłach można albo załamać się psychicznie, albo wejść w jedno wielkie zakłamanie, pozę, koszmar, co nie jest wykluczone nawet w zakonie.
Żeby Dobra Nowina spełniła się w naszym życiu, droga wyjścia musi prowadzić nie poprzez nasze wysiłki, lecz przede wszystkim przez wiarę w Jezusa Chrystusa Zmartwychwstałego. Przez uczynki Prawa nie będzie zbawiony żaden człowiek. Tę właśnie sytuację ukazuje 1 i 2 rozdział Listu do Rzymian: tylko wiara usprawiedliwia. „Czy więc przez wiarę obalamy Prawo? Żadną miarą! Tylko Prawo właściwie ustawiamy.” (Rz 3,31). Wiara uczyni je nam możliwym do udźwignięcia. Wierzyć — to wiedzieć, że krzyż mnie sądzi, że jestem grzesznikiem, skoro nie kocham tak jak Chrystus w krzyżu. Ale także uwierzyć, że Jezus Zmartwychwstały ma moc wejść w moje życie, że nie jest On dla mnie tylko przykładem, lecz Zbawicielem. Nie postępuje wobec nas jak lekarz, który tylko stawia diagnozę, a nie leczy. On ma władzę nad moim sercem, nad głębokimi problemami, które mnie męczą. Może mnie w nich dotknąć i dać mi odczuć, że mnie kocha w tych złożach mojego ja, których sam nie chcę wziąć pod uwagę, bo są zbyt straszne wówczas zaczyna się moc wiary, kiełkowanie nowego życia, proces mogący doprowadzić do autentycznej dojrzałości chrześcijańskiej i zakonnej.
na początek strony © 1996–2000 Mateusz |