„Cztery katechezy”

 

Kogo Biblia uważa za dojrzałego chrześcijanina?

 

 

Będę mówił o formacji dojrzałego nie tyle kapłana, co raczej chrześcijanina. Chodzi o to, żeby najpierw wewnętrznie być chrześcijaninem — na tym dopiero może się wznosić dojrzałość kapłańska. Tak więc będę mówił o tym, co jest nam — kapłanom i laikatowi — wspólne z tej racji, że jesteśmy chrześcijanami.

Pytanie, na jakie musimy sobie tutaj odpowiedzieć, brzmi: Kogo Biblia uważa za dojrzałego chrześcijanina? Jakie są kryteria, by móc o kimś powiedzieć, że ten człowiek jest dojrzałym chrześcijaninem, a inny nie?

Chrześcijaninem według Pisma św. jest ogólnie ten, który wierzy — wierzy w Jezusa Chrystusa. Dojrzałym chrześcijaninem zaś jest ten, którego wiara spontanicznie rodzi uczynki miłości, uczynki życia wiecznego. Mówi św. Jakub: „Jaki z tego pożytek, bracia moi, skoro ktoś będzie utrzymywał, że wierzy, a nie będzie spełniał uczynków?” (Jk 2,14). Później rozwodzi się nad przykładem Abrahama, którego wiara skonkretyzowała się we wspaniałym czynie posłuszeństwa Bogu, w złożeniu swego syna Izaaka w ofierze, i później konkluduje w ten sposób: „Widzisz, że wiara współdziała z jego uczynkami i przez uczynki stała się doskonała” (Jk 2,22). O tych uczynkach mówi św. Paweł prawie w każdym swoim liście, w części końcowej (tzw. parenetycznej), gdzie szkicuje konkretny, praktyczny ideał chrześcijanina. Mówi o tym, jak chrześcijanin powinien postępować w swoim środowisku w życiu rodzinnym itd.

W zaleceniach tych jest praktycznie cały dekalog, całe prawo Boże, z jedną cechą specyficzną — miłością, którą św. Paweł w Liście do Kolosan (3,14) nazwie wiązką doskonałości. W swoich listach św. Paweł podkreśla, że w miłości zawiera się całe Prawo. Wszystko, co jest w dekalogu, zawiera się przykazaniu: „Będziesz miłował bliźniego swego jak siebie samego”. Nie jest to jednak byle jaka miłość. Jest tu jedna rzecz o kapitalnej randze, na którą trzeba zwrócić uwagę. Powszechnie utożsamia się bowiem chrześcijaństwo (i my również popełniamy ten błąd) z jakimś ideałem szlachetnego, uczciwego człowieka. Pewnie, że chrześcijanin ma być szlachetnym, uczciwym człowiekiem, ale to jeszcze nie to. Chodzi o coś więcej. Kochać potrafią wszyscy. Każdy ma zapisane w sercu prawo miłości i każdy właściwie tego najbardziej potrzebuje: być kochanym i kochać. To jednak, co odróżnia chrześcijańską miłość od wszelkiej innej miłości, polega na radykalizmie krzyża. W tej miłości nie ma granic. Idąc do drugiego człowieka nie cofa się nigdy, jest gotowa dać życie za drugiego człowieka, nawet za nieprzyjaciela. W tym zawiera się istota rzeczy, która różni miłość chrześcijańską od wszystkich innych miłości. Oddać życie za ważną sprawę potrafią również inni: matka za swoje dziecko, żołnierz za ojczyznę itp. Do tego nie trzeba być wcale chrześcijaninem, ale oddać życie swoje za kogoś, kto życie moje niszczy, kto mnie wyzyskuje. To są fakty, przed którymi każdy człowiek z natury swojej spontanicznie się cofa i mówi: „Nie!”. Miłość chrześcijańska zaś nie odpłaca złem za złe. Gdy spotyka człowieka jakiś gwałt, to na ogół spontanicznie odpowiada również gwałtem. Dojrzały chrześcijanin bierze tę krzywdę na siebie tak, jak Chrystus wziął na siebie całe zło świata i za nas umarł.

Dopiero tego rodzaju miłość jest specyfiką chrześcijaństwa. Miłość taka została skodyfikowana w naszej „magna carta” moralności i etyki chrześcijańskiej: w Kazaniu na Górze, o którym tak mało w naszych podręcznikach etyki i moralności. „Słyszeliście, że powiedziano: Oko za oko i ząb za ząb! A Ja wam powiadam: Nie stawiajcie oporu złemu: lecz jeśli cię kto uderzy w prawy policzek, nadstaw mu i drugi!” Któż tak robi? „Temu, kto chce prawować się z tobą i wziąć twoją szatę, odstąp i płaszcz.” Któż tak robi? „Zmusza cię kto, żeby iść z nim tysiąc kroków, idź dwa tysiące! Daj temu, kto cię prosi, i nie odwracaj się od tego, kto chce pożyczyć od ciebie” (Mt 5,38–42). I dalej „Miłujcie waszych nieprzyjaciół i módlcie się za tych, którzy was prześladują... Jeśli bowiem miłujecie tych, którzy was miłują, cóż za nagrodę mieć będziecie? Czyż i celnicy tego nie czynią? I jeśli pozdrawiacie tylko swych braci, cóż szczególnego czynicie? Czyż i poganie tego nie czynią?” (Mt 5,44–47)

O tej miłości wyróżniającej chrześcijanina spośród wszystkich ludzi, mówi hymn św. Pawła w 1 Liście do Koryntian: „Miłość cierpliwa jest, łaskawa jest. Miłość nie zazdrości, nie szuka poklasku, nie unosi się pychą; nie dopuszcza się bezwstydu, nie szuka swego, nie unosi się gniewem, nie pamięta złego; nie cieszy się z niesprawiedliwości, lecz współweseli się z prawdą. Wszystko znosi, wszystkiemu wierzy, we wszystkim pokłada nadzieję, wszystko przetrzyma” (1Kor 13,4–7). Ten, kto by tak postępował, byłby w oczach świata skończoną ofermą. W świecie człowiek kierujący się taką miłością uchodzi za istotę słabą, godną politowania.

Św. Piotr w 1 Liście mówi w ten sposób: „Ale to się Bogu podoba, jeżeli dobrze czynicie, a przetrzymacie cierpienia. Do tego bowiem jesteście powołani. Chrystus przecież również cierpiał za was i zostawił wam wzór, abyście szli za Nim Jego śladami. On grzechu nie popełnił, a w Jego ustach nie było podstępu. On, gdy Mu złorzeczono, nie złorzeczył, gdy cierpiał, nie groził, ale oddawał się Temu, który sądzi sprawiedliwie” (1P 2,20–23).

A św. Paweł w Liście do Rzymian: „Miłość niech będzie bez obłudy! Miejcie wstręt do złego, podążajcie za dobrem! W miłości braterskiej nawzajem bądźcie życzliwi! W okazywaniu czci jedni drugich wyprzedzajcie!... W ucisku bądźcie cierpliwi, w modlitwie — wytrwali! Zaradzajcie potrzebom świętych! Przestrzegajcie gościnności! Błogosławcie tych, którzy was prześladują! Błogosławcie, a nie złorzeczcie!... Nikomu złem za złe nie odpłacajcie. Starajcie się dobrze czynić wobec wszystkich ludzi!... Umiłowani, nie wymierzajcie sami sobie sprawiedliwości, lecz pozostawcie to pomście Bożej! Napisano bowiem: Do Mnie należy pomsta, Ja wymierzę zapłatę — mówi Pan — ale: Jeżeli nieprzyjaciel twój cierpi głód — nakarm go. Jeżeli pragnie — napój go! Tak bowiem czyniąc, węgle żarzące zgromadzisz na jego głowę. Nie daj się zwyciężyć złu, ale zło dobrem zwyciężaj!” (Rz 12,9–21)

Gdzie panuje tego rodzaju miłość, tam giną wszelkie bariery i podziały. Miłość taka czyni z ludzi wspólnotę doskonałą, czyni z nich jedność. Według Dziejów Apostolskich taka miłość zrodziła Kościół. W sercu bowiem każdego wierzącego obecna była tego rodzaju miłość. Św. Paweł człowieka, który ma taką miłość w swoim sercu, nazywa człowiekiem według Ducha, człowiekiem przyobleczonym w Jezusa Chrystusa, synem Bożym w Jezusie Chrystusie, nowym stworzeniem, nowym człowiekiem. Tego zaś, który nie żyje według logiki tej miłości, nie jest zdolny wybaczyć, żyć w jedności, we wspólnocie, wywołuje kłótnie i spory — jak się to zdarzyło w Koryncie — tego św. Paweł nazywa człowiekiem według ciała. Taki jest cały świat, tacy są wszyscy ludzie tego świata.

Św. Paweł pisze w 1 Liście do Koryntian: „A ja nie mogłem, bracia, przemawiać do was jako do ludzi duchowych, lecz jako do cielesnych, jako do niemowląt w Chrystusie... Ciągle przecież jeszcze jesteście cieleśni. Jeżeli bowiem jest między wami zawiść i niezgoda, to czyż nie jesteście cieleśni i nie postępujecie tylko po ludzku?” (1Kor 3,1–3)

Pojawia się z kolei pytanie: Co zrobić, by tak kochać? Jak dojść do tego typu miłości? Wydaje mi się, że każdemu z nas spontanicznie nasuwa się następująca odpowiedź: „Trzeba pracować nad sobą, trzeba się starać, gdyż przez nieustanną samokontrolę i ustawiczny wysiłek człowiek może powoli do tego dojść”. Taka odpowiedź jest zupełnie obca Pismu św. Ma ono bowiem bardziej realistyczny obraz człowieka niż my. Stwierdza, że człowiek nie jest zdolny do tego rodzaju miłości, że nie leży ona w zakresie jego możliwości — w zakresie możliwości człowieka cielesnego. Św. Paweł mówi: „Dążność ciała prowadzi do śmierci... A to dlatego, że dążność ciała wroga jest Bogu, nie podporządkowuje się bowiem prawu Bożemu, ani nawet nie jest do tego zdolna” (Rz 8,6–7). To znaczy, że człowiek taki, jaki wychodzi z łona matki, nie jest zdolny do takiej miłości, o jakiej mówi św. Paweł w słynnym 7 rozdziale Listu do Rzymian. W sposób dramatyczny przedstawia on wewnętrzny konflikt, głęboką rysą przecinający, każdego. Każdy z nas wie, co trzeba robić, zna przykazania, chciałby je zachowywać, niestety nie jest do tego zdolny. „Nie czynię bowiem dobra, którego chcę, ale czynię to zło, którego nie chcę” (Rz 7,19), i dalej dodaje: „Nieszczęsny ja człowiek! Któż mnie wyzwoli z ciała, co wiedzie ku tej śmierci” (Rz 7,24).

Na szczęście Pismo św. daje na powyższe pytanie również odpowiedź pozytywną. Moralność chrześcijańska, zwłaszcza postępowanie nacechowane miłością w wymiarze krzyża, jest możliwe dla ludzi, jeśli w swoim życiu doświadczyli nowej mocy. Św. Paweł nazywa to odrodzeniem z Ducha Świętego, odrodzeniem z Boga, współwskrzeszeniem z martwych z Jezusem Chrystusem, nowym stworzeniem. Przytoczę fragment z Listu do Efezjan, który świetnie te myśli podsumuje: „A Bóg, będąc bogaty w miłosierdzie, przez wielką swą miłość, jaką nas umiłował, i to nas, umarłych na skutek występków, razem z Chrystusem przywrócił do życia. Łaską bowiem jesteście zbawieni. Razem też wskrzesił i razem posadził na wyżynach niebieskich — w Chrystusie Jezusie, aby w nadchodzących wiekach przemożne bogactwo Jego łaski wykazać na podstawie dobroci względem nas, w Chrystusie Jezusie. Łaską bowiem jesteście zbawieni przez wiarę. A to pochodzi nie od was, lecz jest darem Boga: Jesteśmy bowiem Jego dziełem, stworzeni w Chrystusie Jezusie dla dobrych czynów, które Bóg z góry przygotował, abyśmy je pełnili” (Ef 2,4–10).

Zatrzymajmy się chwilę nad tymi określeniami. Być na nowo stworzonym, odrodzić się z Ducha Świętego, przyoblec się w Jezusa Chrystusa, być współwskrzeszonym z martwych z Jezusem Chrystusem. Z określeń tych wynika, że chodzi tu o jakąś wielką, radykalną zmianę. Przedtem było się umarłym, teraz się żyje. Chodzi tu o nowy, żywy fundament w życiu wewnętrznym człowieka. Określenia powyższe akcentują, że przemiana ta jest w gruncie rzeczy dziełem Boga. Kogo bowiem nie było, ten nie może sam siebie powołać do istnienia. Kto umarł, ten również nie może ponownie przywrócić sam siebie do życia. Jak się ten fakt straci z oczu, to z naszego duszpasterstwa zostaje jedynie „moralizm”.

Św. Paweł opisując tę wielką zmianę mówi, że to sam Jezus Chrystus w nas żyje: „Teraz zaś już nie ja żyję, ale żyje we mnie Chrystus. Choć nadal prowadzę życie w ciele, jednak obecnie życie moje jest życiem wiary w Syna Bożego, który umiłował mnie i samego siebie wydał za mnie. Nie mogę odrzucić łaski danej przez Boga” (Gal 2,20–21). Wówczas chrześcijanin staje się mieszkaniem Ducha Świętego, który rozlewa w nim tę miłość, jaką sam Bóg nas, miłość w wymiarze krzyża. O takiej miłości była mowa na wstępie. Bóg jest właśnie taką miłością. Stała się ona dostępna dla nas w Jezusie Chrystusie.

Liście do Rzymian św. Paweł pisze: „Albowiem wszyscy ci, których prowadzi Duch Boży, są synami Bożymi. Nie otrzymaliście przecież ducha niewoli, by się znowu pogrążyć w bojaźni, ale otrzymaliście ducha przybrania za synów, w którym możemy wołać: Abba, Ojcze! Sam Duch wspiera swym świadectwem naszego ducha, że jesteśmy dziećmi Bożymi” (Rz 8,14–16). Jest w tym coś o wiele więcej, niż tylko sucha wiadomość, że jesteśmy dziećmi Bożymi. To jest świadectwo Ducha Świętego w nas, który mówi: słuchaj, ty masz Ojca w niebie. On jest miłością. Cokolwiek się z tobą stanie na tym świecie, nie bój się, Ojciec cię kocha. Duch Święty stwarza w nas ów nowy stosunek do Boga, pełen zaufania i miłości dziecka do Ojca. To właśnie czyni nas chrześcijanami.

Warto w tym miejscu usunąć jedno nieporozumienie. My często wszystkich ludzi nazywamy dziećmi Bożymi. To nie jest prawda. Pismo św. nie nazywa wszystkich ludzi dziećmi Bożymi, w tym sensie jakim określa nimi chrześcijan. Prawdą jest, że Bóg jest stworzycielem wszystkich, że wszystkich kocha, ale dziećmi Bożymi są jedynie ci, którzy mają naturę Boga. A jest nią Miłość. Właśnie taka miłość, której Bóg udziela człowiekowi, dając mu swojego Ducha Świętego. Tę rzeczywistość św. Jan w swojej Ewangelii i w swoich listach nazywa życiem wiecznym, życiem Chrystusa w nas, życiem Ducha Świętego w nas. Tym samym przenosi nas już na tej ziemi w zupełnie nowy wymiar i daje nowe zdolności, których człowiek przedtem nie miał.

Wszystkie te fakty Biblia wiąże z rytem obmycia wodą, czyli z chrztem św. Zewnętrzny znak obmycia wodą symbolizuje wewnętrzne zniszczenie starego człowieka, (niewolnika grzechu, śmierci) i narodziny nowego człowieka (wolnego od grzechu i śmierci).

Jednakże Kościół nigdy nie twierdził, że chrzest dokonuje tego przeistoczenia automatycznie. Teologiczne określenie „ex opere operato” nie oznaczało nigdy działania magicznego. Co więcej, św. Paweł wyraźnie ostrzega, że we wnętrzu człowieka „talent” chrztu może być zakopany pomimo zewnętrznego rytu. „Wy jednak” — mówi do chrześcijan Rzymu — „nie żyjecie według ciała, lecz według Ducha, jeśli tylko Duch Boży w was mieszka” (Rz 8,9). „Jeśli tylko”, a więc warunek ten zależy od wolnej woli człowieka, od jego współpracy z Duchem Świętym. Św. Paweł stwierdza bez ogródek: „Kto nie ma Ducha Chrystusowego, ten do niego nie należy”. Dlatego Kościół od samego początku swego istnienia traktował rozwój łaski chrztu św. (ziarna w ziemi) z ogromną powagą. Dorosłych, którzy prosili o chrzest św., Kościół przygotowywał do tego wydarzenia przez długie lata katechumenatu.

Należałoby w tym miejscu powiedzieć kilka słów na temat katechumenatu. Ideą przewodnią katechumenatu pierwotnego Kościoła było to, co mówi Pismo św. na temat misterium chrześcijańskiego życia, że dojrzałe chrześcijaństwo w człowieku może być wyłącznie dziełem Boga, że nikt nie może sam siebie wskrzesić z martwych. Oznacza to, że sytuacja wewnętrzna człowieka jest podobna do opisywanych w cudach ewangelicznych, które dla pierwotnego Kościoła miały podwójne znaczenie. Każdy cud oprócz swojego pierwotnego znaczenia posiadał również znaczenie symboliczne. Np. owa niewiasta kananejska ze swoją córką, ślepiec, ktoś sparaliżowany — są to także obrazy człowieka uwikłanego w grzech, będącego pod tyranią śmierci, nie potrafiącego kochać grzesznika tak, jak kocha Bóg. W każdym razie chodzi o człowieka, który nie może chodzić Bożymi drogami i dopiero musi przyjść Chrystus, by go uzdrowić swoją wszechmocą. Wtedy dopiero człowiek będzie zachowywał Boże przykazania, wtedy będzie kochał Bożą miłością w każdej sytuacji. Najpierw musi być fundamentalne wejście Chrystusa Zmartwychwstałego w nasze życie, by ono mogło być chrześcijańskie. Rzecz w tym, aby kandydat do chrztu otworzył się na działanie Boga, żeby stał się Bożym partnerem, z którym Bóg będzie mógł wejść w dialog i rozpocząć z nim historię zbawienia. Celem katechumenatu było uczynić człowieka dyspozycyjnym na działanie Boga. Katechumenat zaczynał się od głoszenia kandydatom do chrztu Ewangelii Chrystusa. Kościół nie znał innej drogi nawrócenia jak ta, polegająca na konfrontowaniu człowieka z Ewangelią Jezusa Chrystusa. Cały bowiem gmach życia chrześcijańskiego, jak mówi św. Paweł, „polega na wierze”. A wiara rodzi się z przepowiadania. Z tej racji na początku katechumenatu przepowiadano katechumenom Ewangelię. Najpierw mówiono o sytuacji człowieka, o niewoli grzechu, o niemożności kochania, o tym, że jest to powodem naszego cierpienia i szamotania się w życiu. Potem proklamowano Ewangelię o Chrystusie, który wziął na siebie nasz grzech i nim obarczony umarł na krzyżu, ale Bóg wskrzesił Go, niszcząc tym samym nasz grzech, obwieszczając światu jego odpuszczenie i przebaczenie.

Chrystus zmartwychwstały ustanowiony został Panem i Mesjaszem — Panem całej sytuacji człowieczej. Został ustanowiony nowym Adamem, to znaczy Duchem dającym życie. Nowe życie. Za darmo, gratis. Ze strony człowieka potrzeba tylko jednego: uwierzyć Chrystusowi, powierzyć mu swe życie, wybrać Go jako Pana swego życia, jako naczelną i jedyną wartość. Wówczas w człowieku pojawia się zaczątek Bożego życia — małe ziarenko. W katechumenacie ziarno to będzie systematycznie podlewane, pielęgnowane tak, by wzrastało aż do momentu, w którym wyda spontanicznie owoc: miłość Boga i człowieka.

Życie w wierze katechumenów kształtowane było przez trzy czynniki nierozerwalnie ze sobą związane: słowo Boga w Piśmie św., liturgię sakramentalną i wspólnotę. Chciałbym to podkreślić, że te trzy czynniki muszą być brane łącznie.

Katecheza, której regularnie udzielano kandydatom do chrztu, była wyłącznie biblijna. Na wspólnych spotkaniach proklamowano i wyjaśniano Pismo św. jako historię ich życia. Z biegiem czasu katechumeni coraz bardziej odnajdowali się w słowie Pisma stwierdzając, że teraz Bóg zaczyna robić z nimi właśnie taką historię zbawienia, jaka została opisana w Biblii. Duch Święty powoli prowadził ich do tego wielkiego odkrycia. Homilie Ojców Kościoła świadczą o tym, że słowo to wywoływało żywy oddźwięk w słuchaczach. Wielu z nich widziało w sercu Boże światło na swoje problemy, na swoje życie, na historię swego życia. Powoli przekonywali się, że słowo Boga posiada moc demaskowania ukrytych grzechów w człowieku, co więcej, moc ich kruszenia. Pan Bóg leczy i zbawia mocą Swego słowa głębiny człowieka.

W katechumenacie była również liturgia sakramentalna. Jej zaczątkami były tzw. skrutinia, na których dokonywano pewnych rytów chrzcielnych i egzorcyzmów. Kościół nigdy nie był moralizatorem. Nigdy nie wymagał od ptaka, który nie ma skrzydeł, żeby fruwał. Powoli uobecniał moc Zmartwychwstałego Pana i dawkował swoje wymagania. Na początku od katechumenów nie żądano absolutnie niczego, żadnej zmiany życia. Dopiero, gdy wchodzili w historię zbawienia, doświadczali mocy słowa Bożego, mocy Boga żywego, Kościół powoli zwiększał swoje wymagania względem nich, żądając zmian w ich życiu. Jednocześnie dawał moc do ich realizacji przez wkładanie rąk i egzorcyzmy.

Słowo Boże i liturgia sakramentalna odbywały się na łonie wspólnoty, którą tworzyli katechumeni. Wspólnota ta była pod ciągłą opieką wspólnoty już ochrzczonych chrześcijan. Wspólnotowość była zawsze uważana za coś istotnego we wszystkich fazach życia chrześcijańskiego. Nowy człowiek bowiem, którego stwarza Swym Duchem Chrystus Zmartwychwstały, to nie jest indywidualny święty, tylko ma on być zdolny do życia w Duchu Chrystusa we wspólnocie braci. Tym samym wspólnota stawała się testem jego świętości.

Opisany wyżej „trójnóg” — słowo, liturgia i wspólnota — był jakby łonem, w którym embrion wiary powoli i organicznie się rozwijał aż do progu, który uważano za wystarczający do udzielenia chrztu. Tym progiem było nawrócenie uwidocznione w spontanicznych czynach miłości. Świadczyły one o tym, że we wnętrzu katechumena istnieją już solidne fundamenty tej rzeczywistości Bożej, którą nazwaliśmy odrodzeniem z Boga, nowym stworzeniem.

Krótko przed chrztem św. odbywało się skrutinium, tj. jakby egzamin z postaw. Wtedy gromadziła się cała wspólnota kościelna na czele z biskupem, który pytał zgromadzonych: Czy serce danego kandydata reaguje już według ducha Kazania na Górze, czy jeszcze po pogańsku? Jeżeli w głębi jego serca siedział jeszcze człowiek stary — według ciała, to odkładano chrzest.

Przypomina mi się taki fragment homilii jednego z Ojców Kościoła, w której mówi: Bracia moi drodzy, ja was zaklinam, nie przyprowadzajcie mi do chrztu w Wielką Sobotę nikogo, kto nie zaczyna spontanicznie wykonywać tego, co nam Pan w Kazaniu na Górze powiedział. Jak tego nie potrafi, to ja nie mogę go ochrzcić. On nie jest chrześcijaninem. On jeszcze się nie nawrócił.

Formacja ta, oczywiście, trwała nadal po chrzcie. Narzędzia przy tym były zawsze te same: słowo, liturgia (teraz jest to Eucharystia — pokarm chrześcijanina) i wspólnota. Było to już jednak budowanie na tym fundamencie, który został złożony w sercu chrześcijanina w okresie katechumenatu.

Jakie z tego wszystkiego wypływają wnioski dla duszpasterstwa dzisiaj? Myślę, że największym problemem współczesnego chrześcijaństwa w Polsce i na całym świecie jest to, iż mamy przed sobą masę ludzi ochrzczonych, noszących etykietkę chrześcijanina, u których „talent” chrztu się jeszcze nie rozwinął. W każdym ochrzczonym dziecku Bóg składa „ziarno” życia wiecznego. Tylko to „ziarno” ciągle pozostaje „ziarnem”. Nie zostało nigdy właściwie podlane, nasycone słowem Bożym, wspólnotą, właściwie przeżywanym życiem sakramentalnym. W rezultacie człowiek został takim, jakim był dawniej w głębi serca — poganinem. Mamy przed sobą wiernych, którzy nigdy nie przeżyli tego podstawowego wydarzenia — narodzenia z Boga, stawania się nowym stworzeniem. Naturalnie, są wyjątki, nawet dość liczne. Ale globalnie to jest nasz podstawowy problem. W konsekwencji większość chrześcijan nie jest według Ducha chrześcijańska, nie jest zdolna do spełniania wymogów specyficznie chrześcijańskich.

Z tego dramatu mało kto w Kościele zdaje sobie sprawę. Owszem, powszechnie wyczuwamy, że coś głęboko w naszych wiernych nie funkcjonuje. W naszej praktyce duszpasterskiej ustawicznie przeżywamy frustracje w naszej. Nie wiemy jednak dokładnie w czym rzecz. Nie przychodzi nam jednak na myśl, że większość wiernych w kościele nie jest wewnętrznie chrześcijańska. Jeżeli razi kogoś to określenie, uważa je za zbyt mocne, to można analogicznie powiedzieć, że mamy do czynienia w Kościele z niemowlętami w Chrystusie. A od niemowląt wiele nie można żądać, ani zbyt wiele po nich się spodziewać.

Po prostu chrześcijaństwo, które przekazujemy dzieciom na lekcjach religii, to nie jest to, co Kościół kiedyś przekazywał w katechumenacie. Jest to bardziej wiedza niż wydarzenie zbawcze. Nasi wierni rosną, dojrzewają, wciąż nosząc na sobie jakby przykrótkie ubranko od pierwszej Komunii św. Ich życie religijne nie poszło za ogólnym rozwojem człowieka. Póki ktoś nie przejdzie przez tę bramę wewnętrznego odrodzenia z Boga, póki w jego sercu nie zamieszka Chrystus, póki nie działa w nim Duch Święty, póty nie jest on w stanie dawać innym miłości Chrystusa z Krzyża.

Rysuje się więc przed nami najistotniejsze zadanie duszpasterskie: Prowadzić wiernych do tego, czego żąda chrzest św., by nie został w nich nierozwiniętym ziarnem. W tym celu musi nastąpić w nich spotkanie z Chrystusem Zmartwychwstałym, które uczyni z nich człowieka według Ducha. Inaczej to, co robimy, będzie budowaniem bez fundamentów, budowaniem na piasku. I nie ma mowy o jakimkolwiek apostolstwie, np. świeckich w parafii, jeżeli człowiek nie jest wewnętrznie przeniknięty Chrystusem. Natomiast jeżeli w kimś naprawdę żyje Jezus Chrystus, jest to wspaniała sprawa. Taki człowiek samoczynnie zaraża Bogiem swoje środowisko.

Biblia i pierwotna praktyka Kościoła wytyczają ogólne ramy pracy duszpasterskiej, by zmierzała we właściwym kierunku. Praca ta musi się zacząć od reewangelizacji. Wiara bowiem rodzi się z przepowiadania, a nawrócenie zaczyna się od konfrontacji człowieka z Ewangelią i od wiary w nią. Tylko czy my przepowiadamy Ewangelię? Czy my wiemy, dlaczego jest ona Dobrą Nowiną? Mam obawę, że to, co ludziom dajemy, jest to jeden wielki moralizm. Nasz schemat religijny jest mniej więcej taki: Istnieje Bóg w niebie, człowiek zaś na ziemi. Pan Bóg dał człowiekowi swoje prawo i człowiek musi się teraz postarać, by to prawo zachować. Jeżeli je zachowa, to pójdzie do nieba; jeżeli nie, pójdzie do piekła.

Natomiast Biblia mówi: Człowiek sam z siebie jest niezdolny do zachowania tego, co stanowi istotę Prawa. Owszem, może zrobić sobie jakiś wyciąg z Dekalogu, który będzie zachowywał, ale nie jest zdolny do tego, aby zachować to, co stanowi istotę Prawa — Miłość i Miłosierdzie. Z tej niemocy leczy jedynie Chrystus, leczy darmowo, gratis. Dlatego Ewangelia jest Dobrą Nowiną. Zmartwychwstały Chrystus jest również Dobrą Nowiną dla ludzi bez szans, zrujnowanych, nad którymi wszyscy postawili już kreskę.

Kończę tym, że słowo Boże jest potężne, a ramię Boże się nie ukróciło. Jak w czasach św. Pawła słowem proklamowanym przez Apostołów Bóg zakładał Kościoły chrześcijańskie, tak dzisiaj tym samym słowem Bożym, tą samą Ewangelią potrafi swój Kościół odnowić.

 

Katecheza do duchowieństwa na KUL–u, spisana z kaset

 

 

 

na początek strony
© 1996–2000 Mateusz