Czytelnia |
z Jeanem Vanier rozmawiają Wojciech Bonowicz i Łukasz Tischner
REDAKCJA: Czego dowiedział się Pan o Bogu miłości, żyjąc blisko czterdzieści lat z osobami z umysłowym upośledzeniem?
JEAN VANIER: Nauczyłem się, że najważniejsza jest obecność, a poprzez obecność odkrywanie przed ludźmi, że są ważni... Miłość polega na odkrywaniu piękna Boga w drugim i rozbudzaniu w nim zaufania do siebie. Kochać kogoś to znaczy objawić mu, że jest piękny, zdolny do cudownych czynów — powitać go w swoim wnętrzu oraz stopniowo pomagać mu wzrastać i zdobywać zaufanie do samego siebie. Tajemnica Wcielenia przyniosła objawienie, że „nadajemy się” do kochania...
Odkryłem także, co to znaczy być podatnym na zranienie, bo tajemnica miłości tkwi w ranliwości.
Czy miłości musi towarzyszyć cierpienie? Pewien polski filozof napisał, że cierpienie to zraniona miłość. Dodał też, że im bardziej ktoś kocha, tym bardziej jest ranliwy. Wynikałoby z tego, że ten, kto nie kocha, może być wolny od cierpienia...
Gdy tylko ktoś zaczyna kochać, staje się kruchy, podatny na okaleczenie. Dlatego właśnie Jezus to Osoba, która może być najboleśniej zraniona, bo On kochał najpełniej.
Każde dziecko już w momencie narodzin zostaje siłą rzeczy zranione przez matkę. Od chwili poczęcia między nim i matką istnieje całkowita jedność. Potem jednak przychodzi moment zerwania — dziecko opuszcza łono matki i tak pojawia się pierwotny lęk. Istnieją zatem w człowieku dwa poziomy: głębszy — komunia i jedność, i wtórny — zerwanie, czyli lęk. Dziecko odnajduje zerwaną jedność w ramionach rodziców, ale odtąd w jego życiu miłość i lęk bezustannie się przeplatają.
W samym centrum wszechrzeczy znajduje się jedność. Dlatego właśnie psychologowie głoszą, że wciąż poszukujemy miłości, którą utraciliśmy. Istnieje bezustanny lęk i ból, nieskończone poszukiwanie utraconej miłości, którą jednak odzyskamy. Zdumiewającą cechą ludzkich istot jest pragnienie tego, co nieskończone. Bardzo się pod tym względem różnimy od krów, które od wielu tysięcy lat niezmiennie żują trawę i dają mleko.
Dziecko zatem już w momencie narodzin zamyka się w sobie, tworzy bariery. Tak właśnie pojmuję grzech pierworodny — jako świadomość nieobecności Boga, poczucie, że nie jest się kochanym, co wyraża się w tworzeniu wokół siebie barier. Chrystus był wolny od grzechu pierworodnego — Jego matka była niepokalanie poczęta i właśnie dlatego darzyła Go zawsze pełną miłością, a On nie musiał stwarzać wokół siebie tarczy ochronnej. Jezus jest człowiekiem najbardziej kruchym, o bezgranicznej zdolności do bycia zranionym. Zgadzam się zatem, że istnieje ścisły związek między cierpieniem i miłością.
Serce z kamienia to serce zamknięte. Pozornie jest wolne od cierpienia, lecz cierpi na zamknięcie. Serce z ciała natomiast pozwala, abyś ty wszedł do mego serca, a ja bym przeniknął do twojego. Św. Tomasz z Akwinu odkrywa coś bardzo ważnego, kiedy mówi o uczuciu miłości. Według niego uczucie miłości to mutua adhaesio, czyli „wzajemne przylgnięcie” — zdolność do tego, by żyć w drugim i by drugi żył we mnie. Warunkiem tej zdolności jest otwarcie, a otwarcie oznacza podatność na zranienie.
Dlaczego Bóg stworzył nas ubogimi, słabymi? Czy właśnie te nasze cechy upodabniają nas do Niego?
Zastanówmy się nad tajemnicą Trójcy Świętej. Jezus jest zdumiewający, bo kiedy mówi o swym Ojcu, podkreśla: „Nie mówię i nie czynię nic samodzielnie, powtarzam tylko to, co mi powiedziano, spełniam jedynie wolę Ojca”. Ujawnia się w tym całkowite współprzenikanie Osób Trójcy. My poszukujemy swej tożsamości w domenie władzy lub inteligencji. Bóg natomiast to tożsamość w komunii. Bardzo trudno nam to zrozumieć, bo aby wejść do jakiejś wspólnoty, musimy mieć rozpoznanie obowiązującej w niej hierarchii. Tymczasem by osiągnąć tożsamość w komunii, musimy porzucić tożsamość opartą na władzy. Istotą komunii jest kruchość, podatność na zranienie w obliczu drugiej osoby. By zatem Bóg mógł wkroczyć do mego serca, muszę się otworzyć, stać się słaby, co równocześnie oznacza, że muszę zniszczyć w sobie tożsamość opartą na sile i błyskotliwości.
Pierre Abelard ujął tajemnicę miłości Boga do człowieka w formie pytania: „Powiedz, proszę, co ujrzał w tobie Ten, który nie potrzebuje niczego, a jednak chcąc cię pozyskać dla siebie, przezwyciężył tortury śmierci, tak strasznej i haniebnej?”. Jak odpowiedziałby Pan na to pytanie?
Św. Tomasz sformułował niezwykłe zdanie: „Bonum est diffusivum sui”. Miłość jest czymś, co musi być przekazywane. Paradoksalnie zatem Bóg w swej nieskończoności odczuwa potrzebę, konieczność, by dać samego siebie. Pytamy oczywiście, czy On może mieć jakąś potrzebę. Nie, nie może. A jednak musi się dzielić z innymi. Musi dawać ekstazę. Bo tajemnica Trójcy Świętej to tajemnica ekstazy — trzy Osoby oddają się sobie w miłości. Jest to coś tak intensywnego, że rodzi konieczność dawania samego siebie. Dotykamy w tym miejscu czegoś fundamentalnego dla kondycji ludzkiej. Aniołowie się nie zakochują, nie mają dzieci — są bytami czystymi. Św. Tomasz powiedział, że tożsamość aniołów to tożsamość gatunku — każdy anioł to osobny gatunek, pozostają zatem względem siebie w stosunku hierarchicznym. Natomiast my — ludzie — jesteśmy zjednoczeni w materii — należymy do tego samego gatunku. Tym, co nas w pierwszym rzędzie różni od aniołów, jest materia, nasze ciała. Dlatego właśnie możemy się wzajemnie kochać i wzajemnie w sobie pozostawać.
Już sam fakt, że kobieta i mężczyzna są różni i mogą obdarzać się miłością, jest znakiem tajemnicy Trójcy — nie przypadkiem kobieta i mężczyzna stają się symbolem Oblubieńca i Oblubienicy. Tradycja nakazuje nam pojmować związek między Osobami Trójcy jako relację ojcowsko–synowską, Trójca Święta tymczasem ma pewien rys małżeński. Św. Paweł porównuje małżeństwo do związku Chrystusa z Kościołem. Można jednak powiedzieć jeszcze więcej — małżeństwo to tajemnica Trójcy, życia w sobie dwóch Osób, a w tym wzajemnym życiu przeniknięcie tych Osób przez Ducha Świętego.
Frapujący jest poznawczy aspekt miłości. Św. Paweł mówi: „Teraz widzimy jakby w zwierciadle, niejasno; wtedy zaś [zobaczymy] twarzą w twarz. Teraz poznaję po części, wtedy zaś poznam tak, jak i zostałem poznany”. Czy dzięki miłości więcej poznajemy, dostrzegając to, co dotąd nam umykało?
Myślę, że gdy „czas się wypełni”, będziemy widzieć wszystko i kochać wszystko jak Bóg. Jedność stanie się tak mocna, że nastąpi głębokie współprzenikanie życia Boga z naszym życiem. Będzie to zupełnie nowa forma wiedzy. Często powtarzam, że wiara to widzenie świata tak jak widzi go Bóg. Wiara zakłada przemianę, a ta przemiana to życie Boga we mnie. Teraz dzieje się to w wierze, bo żyjemy za zasłoną, ale gdy ona zniknie, wtedy wiara nie będzie potrzebna...
Czy to właśnie miłość sprawi, że zasłona zaniknie?
Tak. Miłość to vis unitiva — siła scalająca. Stajemy się jedno — ja w Bogu, a Bóg we mnie. Jezus mówi, że musimy stać się jednością, jak Ojciec i Syn. Musimy zjednoczyć się z Chrystusem tak, jak Jezus jest jednością z Ojcem, musimy też stać się jednością pośród ludzi. Miłość jest tą siłą scalającą, która sprawia, że stajemy się jednością, zachowując jednak swą tożsamość, co jest tajemnicą Trójcy Świętej — Bóg Ojciec, Syn i Duch Święty są jednością, ale każda z Osób zachowuje swą podmiotowość.
To może dość szalone pytanie, ale czy wiedzielibyśmy, że Bóg jest miłością, gdyby Ojciec nie posłał nam swego Syna?
Przypuszczam, że nie. Dla Arystotelesa, który jako filozof sięgnął chyba najdalej, Bóg, Pierwszy Poruszyciel, jest samoistną przyczyną rzeczy, lecz równocześnie przyciąga cały wszechświat i jest źródłem jedności. Czy Arystoteles mógłby powiedzieć, że Bóg jest miłością? Jeśli uznamy miłość za współprzenikanie, to odpowiedź będzie przecząca. Odmienne zdanie mógł mieć Platon, bo był od Arystotelesa mniej rygorystyczny, a dzięki temu bardziej poetycki. W Timajosie powiada, że Bóg stworzył wątrobę, aby człowiek mógł stać się prorokiem. To zdumiewające! Wedle niego wątroba przesyła do umysłu obrazy. Żeby się o tym przekonać, trzeba mieć pod ręką dobry camembert...
Platon dopowiada, że Bóg używa obrazów, by przekazywać człowiekowi wiadomości. Wizja Platona jest zatem znacznie bliższa koncepcjom żydowskim, mówiącym o Bogu, który zstępuje do człowieka, aby przepełnić go entuzjazmem. Zupełną nowością jest to, co mówi się w Ewangeliach o obecności. Istnieje zasadnicza różnica między słowami Paracletus i Spiritus. Zgodnie z etymologią Paracletus to Ten, kto pociesza, kto odpowiada na wezwanie, by stawać się jednością — Ten zatem, kto jest w ruchu. W objawieniu Jezusa odnajdujemy nowe słowo: obecność — Słowo staje się ciałem i odtąd zamieszkuje między nami. Słowo ucieleśnia się w Maryi, pośród ludzi, pozostaje z ludźmi — czasownik „pozostawać” wciąż pojawia się w Ewangelii św. Jana. Słowo Spiritus pozostaje w ścisłym związku z kategorią obecności.
Wizja chrześcijańska jest wizją jedności, spoczynku, bycia, podczas gdy u Platona i myślicieli żydowskich akcent położony jest na ruchu, inspiracji, ekscytacji, entuzjazmie.
Św. Tomasz mówi wiele o cnotach teologalnych — wierze, nadziei i miłości. W jego koncepcji są one od siebie nieodłączne. Czy rzeczywiście miłości musi towarzyszyć wiara i nadzieja?
Miłość i nadzieja nie zawsze towarzyszą wierze. Jedynie w naszym ziemskim życiu miłość wspierana jest przez wiarę i nadzieję. W życiu wiecznym wiara i nadzieja nie będą już potrzebne. Zapanuje jedność w całkowitej jasności i świetle. Na tym świecie, na którym żyjemy za zasłoną, miłość sięga dalej niż wiara. Kochając, możemy głębiej wniknąć w tajemnicę Boga, co pokazał św. Jan od Krzyża.
Wiara ustawicznie prowadzi nas do ekstazy zjednoczenia. Nadzieja jest uzmysłowieniem sobie, że ta jedność kiedyś nastąpi — nie dlatego, że sobie na to zasłużyliśmy, ale dlatego, że będzie nam to dane.
Ale czy jest możliwe, aby w tym życiu ktoś zbliżył się do tej Najwyższej Miłości, nie mając wiary i nadziei?
To tajemnica, ale coś takiego przydarzyło się Teresie z Lisieux. Kiedy miała około 10 lat, przeżywała silną psychozę — nie mam wątpliwości, że był to rodzaj psychozy. Gdy leżała na łóżku w pokoju, w którym przebywali inni ludzie, nie mogła otworzyć oczu. Gdy pokój pustoszał, otwierała oczy. Był to więc lęk przed więziami z ludźmi — potworny lęk, który wypływał stąd, że jako dziecko Teresa przeżyła kilka bolesnych rozstań: trafiła do mamki, kilka lat później (miała wtedy 4 lata) zmarła jej matka, później opuściła dom jej ukochana siostra Paulina. Przepełniał ją zatem potężny lęk i nie potrafiła nawiązywać kontaktów. Właśnie dlatego uciekła do świata psychotycznego. Dopiero kiedy spojrzała na figurkę Madonny i dostrzegła Jej uśmiech, odkryła, że jest kochana.
Dużo później — mniej więcej półtora roku przed śmiercią — przeżyła kolejne rozstanie. Czuła się opuszczona przez Boga i wątpiła w Jego istnienie. Ale teraz mogła już znieść to opuszczenie. Wcześniej musiała się posłużyć psychotyczną ochroną, kryjówką. Teraz już nie, bo ujawniła się łaska... Widać zatem, że obecność Boga pozwala nam znosić cierpienie. Wcześniej Teresa nie mogła znieść cierpienia, mogła wpaść w trwałą i pogłębiającą się psychozę, ponieważ była ogromnie wrażliwa. U schyłku życia mówiła: „Wierzę, bo chcę wierzyć”. Kiedy schodzi się w głąb ciemności, wiara przestaje być uczuciem, a staje się cienką nitką, która spaja. Istniało w tej kobiecie jakieś najgłębsze pragnienie... To miłość kazała Teresie wierzyć.
Czy w naszym życiu szczytowym punktem, ku któremu zmierzamy, jest ofiara?
I tak, i nie. Punktem szczytowym jest ufność. Poświęcenie jest już czymś dynamicznym. Zaufanie natomiast to — moim zdaniem — coś głębszego. Nie mogę złożyć z siebie ofiary, nie wiem, jak to uczynić, ale ufam, że jestem kochany. Wierzę, że ofiara znajduje się u szczytu miłości Jezusa, ponieważ On jest miłością, pozostaje w ciągłej jedności z Ojcem. My natomiast jesteśmy, że tak powiem, nie–byciem przed Byciem. Ponieważ jesteśmy nie–byciem, istnieje w nas coś bardziej fundamentalnego — zaufanie. Możemy powiedzieć, że zaufanie to ofiara z własnych pożądań, ale u jego podstaw tkwi coś głębszego — zaufanie źródłowe. I właśnie stamtąd wysnuwa się ta nić wiary — jestem zupełnie zagubiony, nie wiem, jak złożyć z siebie ofiarę, lecz ufam, że Jezus mnie kocha.
Czy to zaufanie jest łaską?
Tak, ponieważ wskutek skażenia grzechem pierworodnym nie potrafimy ufać — zamykamy się. Tylko dzięki łasce możemy się otwierać. Jedynie zaufanie pozwala skruszyć tarcze, które chronią nas przed zranieniem. Ale aby być zdolnym do zaufania, muszę być wcześniej dotknięty przez łaskę.
Podróżując po świecie, spotyka Pan często wyznawców innych religii. Czy obraz Boga miłości jest specyficznie chrześcijański, czy też można się z nim spotkać w innych tradycjach religijnych?
Można go odnaleźć u mistyków — na przykład w mistyce islamu, zwłaszcza w sufizmie. Muzułmańska mistyczka z końca VIII wieku Rabi´a al–´Adawija z Basry używa wyrażeń przypominających język św. Jana od Krzyża czy Pieśni nad pieśniami. Myślę, że ta zbieżność jest wymowna — ten naturalno–nadprzyrodzony płacz za komunią, nieomal krzyk, jest czymś bardzo głęboko w nas tkwiącym. Słowo komunia ewokuje oczywiście cały zestaw obrazów małżeńskich — oblubieńca i oblubienicy, ich współprzenikania. Ten rys współprzenikania obecny jest w mistyce islamu. W mniejszym stopniu dostrzegam go w tradycji buddyjskiej czy w hinduizmie. Buddyzm skupia się przede wszystkim na ciszy i uspokojeniu. Buddyści mówią o pokoju przewyższającym wszelki pokój, który nie może pochodzić od człowieka. Nie akcentuje się tam jednak jedności, komunii. Rys pokoju i wyciszenia wyraźny jest też w hinduizmie.
Jaki jest w innych tradycjach religijnych stosunek do „ubogiego” — człowieka słabego, ułomnego, chorego? Czy jest on związany z obrazem Boga, jaki przedstawiają inne tradycje?
Nie wiem... Mój przyjaciel, ojciec upośledzonego chłopca o bardzo zniekształconej twarzy, miał ciekawą przygodę w Kabulu. Kiedy wysiadał z pociągu, podszedł do niego tragarz i zapytał: „Czy to Twój syn?”. Kiedy przyjaciel to potwierdził, usłyszał: „Jesteś szczęściarzem. Gdy ktoś w mojej wsi ma takie dziecko, wiemy, że jest to znak błogosławieństwa dany przez Allacha”.
W różnych kulturach oddaje się cześć świętym szaleńcom, jurodiwym. Ale jest to raczej nurt prorocki niż mistyczny. Przy takim podejściu do ludzi upośledzonych składany im hołd może zastępować edukację i leczenie. To duże niebezpieczeństwo — gdy wynosi się tych ludzi na piedestał, nikt się o nich nie troszczy. Oczywiście zdarzają się też sytuacje odwrotne, gdy ułomność jest postrzegana jako znak diabelski, symptom opętania.
Wydaje mi się, że jedynie w chrześcijaństwie istnieje prawdziwa teologia ludzi z upośledzeniem. Uważam zresztą, że teologia ludzi z upośledzeniem — koncentrująca się wokół kwestii obecności — jest dziś ogromnym wyzwaniem.
Wspomniał Pan kiedyś, że poznając inne tradycje, odkrył Pan, iż w centrum chrześcijaństwa znajduje się przebaczenie.
W tradycji hinduizmu i islamu mówi się o aktywnym zbliżaniu się do Boga, w chrześcijaństwie natomiast kierunek jest w pewnym sensie odwrotny — Bóg jest w gruncie rzeczy zapraszany, a warunkiem zaproszenia Boga jest usunięcie barier. Przebaczenie to właśnie usuwanie barier, które dzielą ludzi i odgradzają ich od Boga. Tajemnica Wcielenia, Słowa, które stało się Ciałem, zmieniła coś radykalnie. Większość religii zbliża do Boga poprzez rozmaite działania — modlitwę, ćwiczenia umysłu, praktykowanie dobra, cnoty. W chrześcijaństwie natomiast Bóg przyszedł się nam ofiarować. W centrum chrześcijaństwa zatem znajduje się zaproszenie skierowane do Jezusa. Nie praktykowanie dobrych uczynków, ale — zaproszenie, które polega na otwieraniu się, wypływającym z zaufania.
Czy przebaczanie to proces leczenia pamięci? Jaka jest rola pamięci w przebaczeniu?
O leczeniu pamięci wiele mówi dzisiaj Papież. Przebaczenie to przełamywanie barier. Przebaczyć to znaczy pozwolić temu, kto mnie zranił, wniknąć znów w moje wnętrze. Ale ze względu na pamięć istnieją we mnie zahamowania. Pamięć jest bardzo bliska barierom.
Jak tworzy się obraz Boga?
Obraz Boga, jaki posiadamy, to coś, co odkrywamy stopniowo. W naszym „obłoku niewiedzy” nie mamy Jego obrazu! Jaki jest pierwszy wizerunek Boga, z którym się stykamy? To obraz naszych rodziców — matki i ojca. Bóg, który daje nam życie, karmi nas, jest kochający, współczujący... Później, w wieku dojrzewania, obraz ten zmienia się — Bóg staje się oblubieńcem. Ale wciąż jest to rzeczywistość dynamiczna, obraz w ruchu.
Wierzę, że zmierzając do Boga, musimy przejść przez rozmaite ścieżki, lecz najbardziej fundamentalną jest droga wielkiego lęku. To na niej odkrywamy Boga, który jest bardzo „mały”, który tęskni do miłości, ale czeka, aż otworzymy Mu drzwi. To zdumiewająca tajemnica ukrytego Boga, Boga lęku. Paradoks Boga miłości polega na tym, że może On przekazywać miłość jedynie wtedy, gdy ją przyjmiemy. A jeśli jej nie przyjmiemy, to gdzie wówczas jest Bóg? Jest On jakby zamknięty sam w sobie — to dość niezgrabny obraz, ale tak jest w istocie. W tym miejscu dotykamy tajemnicy lęku Boga — Boga, który tęskni do tego, by oddać siebie samego, lecz jest odrzucony. Tam kryje się cały lęk miłości. Trzeba samemu przeżyć lęk, by być w stanie odkryć Boga.
Szukając obrazu Boga, musimy przejść od pojęcia do doświadczenia — doświadczenia, które możemy zwerbalizować, lecz poprzez przeżycie lęku, miłości... Zaczynamy od pojęcia, ale kończymy w „obłoku niewiedzy”. Bóg czeka tam na nas... Nie wiem, jak to wyrazić słowami. Nie jestem teologiem, dzielę się tylko pewnymi przeczuciami, przebłyskami, ale nie potrafię z nich ułożyć syntezy.
Żyjemy zatem w „w nocy ciemnej”...
Tak. To największe ludzkie zmartwienie, jak znosić lęk, którego się obawiamy. A zatem, jak czekać. Niedawno czytałem piękną książkę Anselma Grüna OSB W połowie drogi, poświęconą duchowemu kryzysowi, jaki przeżywają ludzie między 40 a 50 rokiem życia. Grün streszcza poglądy na temat „kryzysu półmetka życia” XIV–wiecznego mistyka Jan Taulera i Carla Gustawa Junga. Tauler zauważył, że przez pierwsze 40 lat kierujemy się entuzjazmem, radością, jesteśmy podekscytowani, bardzo chcemy zbliżyć się do Boga, ale potem następuje załamanie — nasze dotychczasowe życie duchowe wydaje nam się jałowe, płaskie... Kryzys ten ujawnia jakiś lęk — kiedy go doświadczymy, musimy czekać na coś nowego. Zdaniem Taulera udręka ta jest dziełem łaski Bożej, bo dzięki niej możemy zstąpić do głębi własnej duszy.
W naszym życiu przechodzimy przez kolejne etapy: najpierw przeżywamy uniesienie, ale potem następuje zerwanie i pojawia się lęk, później znajdujemy coś nowego, czego się chwytamy, zmierzamy dalej, ale dokonuje się kolejne zerwanie... aż ostatecznie nadchodzi śmierć. W gruncie rzeczy chodzi o to, by wytrzymywać lęk, nie szukając żadnej kompensacji — czekać na daną nam obecność Boga. Powracamy w tym momencie do zaufania.
Jezus mówi, że ludzie czystego serca „Boga oglądać będą”. Czym jest według Pana „czyste serce”?
Ono jest jak „czyste złoto”, czyli coś, co jest prawdziwe — to czysta miłość... Czyste serce nie szuka własnej motywacji, własnej chwały. Czasem spotykamy się z pozorami czynienia dobra — jak w przypadku ludzi, którzy pomagają upośledzonym, lecz ich celem jest bycie poważanym i podziwianym przez innych. Czystość serca w którymś miejscu łączy się z tajemnicą mieszkającego w nas Jezusa. To autentyczne pragnienie, by ludzie podnosili się i by ich kochać.
Powodują nami jednak nieświadome i świadome motywacje. Czy słyszeli Panowie o Enneagramie? To bardzo interesujące. Enneagram praktykowali sufi, islamscy mistycy. Mówi on o dziewięciu typach osobowości i związanych z nimi uzależnieniach–złudzeniach, które uniemożliwiają nam dostrzeżenie prawdy o naszym życiu. Pierwszy wzór to Pedant, czyli człowiek, którego dręczy pragnienie bycia doskonałym; drugi to obsesyjnie zajmujący się sprawami innych Opiekun; trzeci to zabiegający o podziw i szacunek Zdobywca; czwarty to złakniony intensywnych uczuciowych kontaktów, nadwrażliwy i egzaltowany Ekscentryk; piąty to zdystansowany i chłodny „mózgowiec” czyli Obserwator; szósty to ostrożny i podejrzliwy Strażnik, który poddaje się absolutnej potrzebie bycia lojalnym wobec grupy; siódmy to hedonistyczny Fantasta, który obawia się wszelkich zobowiązań; ósmy to żądny władzy, skoncentrowany na własnej mocy Wojownik; dziewiąty to konserwatywny i uparty Osadnik, który lęka się konfliktów. Enneagram pokazuje, że może w nas istnieć przymus–uzależnienie od czynienia dobra, który wynika ze strachu przed nieistnieniem — jeśli nie zaskarbię sobie twojej miłości, jeśli mnie nie kochasz, czuję, że nie istnieję. Nieczyste serce to poszukiwanie i czynienie dobra po to, by istnieć... Nasze serce jest czyste, gdy „ziarno pszeniczne” w nas obumarło, kiedy nie powoduje nami przymus, by być kochanym, lecz to Jezus w nas żyje i działa. Czyste serce to życie Jezusa we mnie. Postępuję tak, a nie inaczej, bo chce tego Jezus.
W Ameryce i w Anglii jest wiele ośrodków, w których usiłuje się łączyć wiedzę psychologiczną z religią i duchowością, we Francji podchodzi się do podobnych praktyk dość nieufnie. W Polsce — jak zauważyłem — panuje jeszcze większa ostrożność. Mam wrażenie, że wśród polskich katolików istnieje dość powszechny strach przed psychologią; nacisk pada na duchowość, oderwaną jednak od psychologicznej wiedzy o człowieku. Byłoby ciekawe, gdyby „Znak” zajął się kiedyś Enneagramem.
Chcielibyśmy na koniec nawiązać do przypowieści o synu marnotrawnym. Starszy brat nie mógł pogodzić się z tym, że ojciec przyjął z otwartymi rękami syna–grzesznika. Czy nie jest tak, że ten starszy miał wiarę i nadzieję, lecz brakowało mu miłości?
Nie jestem pewien, czy on miał wiarę. Czuł się bezpiecznie. Jego wiara to było poczucie bezpieczeństwa. Ale nie pozwolił jej na oczyszczenie — w gruncie rzeczy on nie rozumiał swego ojca. Dość łatwo potrafimy wkroczyć do świata cnót, bo jest on bezpieczniejszy. To bezpieczeństwo jest rzeczą konieczną, nie mówię, że to coś złego. Trzeba jednak przejść z tego bezpieczeństwa ku niebezpieczeństwu, ku niepewności. Młodszy syn zaryzykował niepewność. Nie twierdzę, że zrobił dobrze, mówię tylko, że zaryzykował. Można powiedzieć, że zstąpił na głębszy poziom swego bycia. Mógł na zawsze pozostać w świecie ciemności, szaleństwa, obłędu, chaosu... Lecz nagle z tych najmroczniejszych głębin wyłonił się sen: powrócę do mego ojca.
Kiedyś napisał do mnie z więzienia pewien mężczyzna. Zanim tam trafił, był wziętym adwokatem, miał rodzinę. Nie wiem, co sprawiło, że go zamknięto. Znalazł się w pojedynczej celi. W liście opisał następującą sytuację: „Leżałem w ciemności. Nie miałem niczego — straciłem pracę, żonę, dzieci, mój honor. Chciałem umrzeć. Lecz nagle zrodziła się we mnie gwiazda miłości i uchwyciłem się jej”. Czasem więc dopiero na samym dnie, kiedy całkowicie tracimy poczucie bezpieczeństwa, pojawia się światło, rodzi się „gwiazda miłości”. Dotykamy wtedy prawdy, nie osłania nas już dłużej żaden system ochronny. Można powiedzieć, że wzrost młodszego syna dokonał się poprzez zejście na samo dno. Próba lub kryzys starszego dotyczył wiary w ojca. A zatem nie była to tylko kwestia braku miłości — on nie ufał ojcu i sądził go. To podstawowy grzech rodzaju ludzkiego — sądzenie, które na przykład nie pozwala dostrzec nieprawdopodobnej miłości Boga do ludzi z upośledzeniem.
Być może w starszym bracie odezwała się także pamięć...
Tak, pod warunkiem, że połączymy pamięć z bezpieczeństwem. Pamięć daje nam poczucie bezpieczeństwa. Człowiek z Alzheimerem, który nic nie pamięta, całkowicie traci poczucie bezpieczeństwa — nie wie, co ma się zdarzyć itp. Myślę, że wiara powinna oznaczać kres pamięci o bezpieczeństwie. Można oczywiście mówić, że w starszym bracie odzywa się pamięć o niegodziwości młodszego, ale sądzę, że jest to coś głębszego. Chodzi o pamięć, która łączy się z poczuciem bezpieczeństwa.
Ale kiedy czytamy tę przypowieść, w pierwszym odruchu przyznajemy rację starszemu bratu. Był przecież uczciwy i domaga się sprawiedliwości.
Tak, to prawda. Dlatego powtarzam często, że Jezus przewraca świat do góry nogami. Jezus myjący stopy uczniów... Piotr ma rację — to szaleństwo, czyste szaleństwo... Ja umyję Twoje stopy, ale Ty nie myj moich... To właśnie moment, kiedy Jezus obraca wszystko do góry nogami. Jak pojąć fakt, że ludzie upośledzeni mogą być święci? Jak pomieścić w głowie, że ludzie z poważnymi upośledzeniami uobecniają Chrystusa? I jaka jest więź łącząca Eucharystię z ubóstwem? To jest punkt, którego nie potrafimy ogarnąć — tajemnica wiary — i dlatego właśnie mycie stóp tak rzadko jest praktykowane w Kościele. To przecież wygląda śmiesznie... Słyszałem, że w ramach wielkich uroczystości milenijnych mają się odbywać w Kościołach lokalnych obrzędy mycia stóp. To interesujące, że to biskupi mają myć nogi księżom. Dlaczego nie ma być na odwrót? Czy nie jest przypadkiem tak, iż mycie stóp stało się przywilejem — że o tym, kto komu myje stopy, decyduje hierarchia?
Coś jest „nie w porządku” z tajemnicą Wcielenia. Coś jest „nie w porządku” z Krzyżem Chrystusa. Dlatego właśnie Piotr nie mógł tego znieść. Nie mógł znieść idei słabego Chrystusa. Bóg — jak w tradycyjnej wizji żydowskiej — musi być mocny, potężny. Ale słaby Chrystus, który płacze do Ojca: Boże mój, czemuś mnie opuścił? — to zakrawa na szaleństwo.
JEAN VANIER, ur. 1928, oficer marynarki, dr filozofii, b. wykładowca Uniwersytetu w Toronto, założyciel ruchu „Arka” i współzałożyciel ruchu „Wiara i światło”, zajmujących się osobami z upośledzeniem umysłowym. Jest jednym ze współczesnych autorytetów życia duchowego. W Polsce wydano m.in. następujące jego książki: Wspólnota (1985), Wspólnota miejscem radości i przebaczenia (1985), Mężczyzną i niewiastą stworzył ich do życia w prawdziwej miłości (1988), Zranione ciało (1993), Jezus, dar miłości (1994), Każda osoba jest historią świętą (1999).
Rozmowa ukazała się w miesięczniku „Znak”, nr 3/2000.
na początek strony © 1996–2000 Mateusz |