Czytelnia |
Wojciech Jędrzejewski OP
Życie na granicy
Zbytnie przywiązanie do wspomnień o znakomicie sprawdzających się formach duszpasterstwa nie służy chrześcijanom. Może bowiem prowadzić do prób "ożywiania trupa", odbierając czujność na nowe drogi, po jakich Duch Święty pragnie prowadzić Kościół. Należy zatem powoli wyciągnąć chusteczkę i pomachać na pożegnanie tłumom zebranym na odpustach, nowennach, koronacjach i nawiedzeniach. Ten styl duszpasterstwa ginie już na zakręcie obecnego czasu i nie trzeba "oglądać się wstecz", ale iść naprzód. Przed nami rozpościera się całkiem ciekawy krajobraz. Przypatrzmy się jednemu z nowych, fascynujących elementów tej scenerii. Spora cześć nowego pokolenia katolików nie chce i nie potrafi odnaleźć się w formach, które z powodzeniem wyrażały pobożność ich dziadków, czy rodziców. Myślę oczywiście o tej części młodej generacji, która nie trzasnęła drzwiami Kościoła, ale odnajduje w Nim ożywcze źródło; źródło dostępne, pomimo śmieci i gruzów, przez które trzeba się doń dokopywać. Ci właśnie ludzie, nie umiejący odnaleźć własnego miejsca w religijności parafialnych nabożeństw, wypowiadają dziś głosem swoich pragnień szalenie istotną prawdę, którą zarazem wcielają w życie: Kościół odnawia się i rozwija poprzez małe wspólnoty ewangelicznego życia. Nie jest to prawda nowa, ale u nas w Polsce przypomniana z dużą wyrazistością poprzez fakty. Na niespotykaną bowiem wcześniej skalę wyrastają "jak grzyby po deszczu" nowe wspólnoty świeckich. Ich nowość polega między innymi na tym, że powstają nie z inspiracji duchownych -- jak choćby Ruch: "Światło Życie" -- ks, Blachnicki, "Neokatechumenat" -- ks. Kiko, "Opus Dei" -- ks. Escriva de Balaguer, czy wiele innych, lecz u ich początków stoją chrześcijanie zakładający rodziny, zaangażowani w życie zawodowe, lub studia. Dodatkową specyfiką jest poczucie niewystarczalności modlitewnych spotkań, odbywających się z mniejszą lub większą regularnością i w związku z tym ciążenie ku tworzeniu wspólnot życia. Istnieje już co najmniej kilka domów, gdzie małżeństwa i osoby decydujące się na celibat zamieszkują razem, dzieląc się nie tylko wiarą poprzez modlitwę, słuchanie Słowa, ale również własnymi materialnymi dobrami. Na wzór zgromadzeń zakonnych pragną otwierać się na wolę Bożą poprzez charyzmat przełożonego domu -- pasterza. Składają, za zgodą biskupa śluby posłuszeństwa, ubóstwa i czystości. Oczywiście w przypadku małżeństw ten ostatni nie oznacza wstrzemięźliwości, lecz większy radykalizm w przeżywaniu swej miłości jako czystej. Każda z tych wspólnot odnajduje również swoje posłannictwo w jakimś wymiarze misji Kościoła: najczęściej jest to ewangelizacja poprzez głoszone Słowo, świadectwo, oraz modlitwę wstawienniczą połączoną z posługiwaniem charyzmatami. Analogiczne zjawisko we Francji, gdzie pojawiły się pierwsze próby pójścia drogą nowego powołania, zbiegło się z kryzysem tradycyjnych zakonów, których opustoszałe klasztory, zajmują teraz nowopowstałe wspólnoty. U nas w Polsce co prawda nie wymierają całe zakonne zgromadzenia, ale nader często brakuje im życia i promieniującego świadectwa. Czyżby Pan Bóg w obliczu migoczącego chwiejnie płomyka na świeczniku konsekrowanego życia w istniejących już formach, zdecydował zapalać nowe -- jaśniejsze? Ważną kwestią jest stosunek pasterzy Kościoła do ich "świeżo narodzonych dzieci". Czy wobec wspólnot świeckich wystarczy jedynie aprobata biskupa i ustalanie z nim ważnych kroków, jakie chcą oni postawić? Zbyt często, jak mi się wydaje duszpasterze zajmują dwie niewłaściwe postawy:
"Gamalielowa mądrość". Stary Gamaliel, przeczuwając być może Bożą iskrę w "sekcie chrześcijańskiej", budzącej nienawiść i lęk u członków Sanhedrynu, uczonych w Piśmie i faryzeuszów zalecał swoim kolegom powstrzymanie się przed eksterminacją uczniów Jezusa z Nazaretu: Odstąpcie od tych ludzi i puśćcie ich. Jeżeli bowiem od ludzi pochodzi ta myśl czy sprawa, rozpadnie się, a jeżeli rzeczywiście od Boga pochodzi, nie potraficie ich zniszczyć i może się czasem okazać, że walczycie z Bogiem (Dz 5,38n). Otóż przewrotnie interpretowana mądrość Gamaliela może podpowiedzieć następującą -- bardzo nieadekwatną wobec wspólnot świeckich postawę: "Zostawmy ich i przypatrujmy się z daleka co z tego wszystkiego wyniknie. Jeśli sprawa jest z Boga -- ostoi się". W praktyce takie podejście sprowadza się do dokonywanej z dystansu obserwacji, bez żadnego zaangażowania i pomocy. "Zostawmy ich" -- ma w sobie więcej sceptycyzmu, niż nadziei. Wyraża o wiele bardziej oczekiwanie na "rozejście się po kościach" nierealnego pomysłu, niż gotowość uznania Bożego dzieła, które się rozwinie. Kiedy czarny scenariusz wydaje się wypełniać łatwo o konkluzję: "A jednak to pochodziło od ludzi. Nieżyciowy pomysł nadgorliwych świeckich. Od początku sprawa wyglądała podejrzanie i nasz sceptycyzm okazał się jak najbardziej na miejscu. Jak to dobrze, że powstrzymaliśmy się przed niewczesnym wsparciem". "Gamalielowa mądrość" ma więc w sobie coś z samospełniającego się proroctwa. Od początku jest mocne założenie , że "to nie może się udać". W taki sposób, do wszystkich trudów nietypowego powołania, bardzo częstej nieakceptacji ze strony rodziców, absolutnego niezrozumienia poprzez zaprzyjaźnione osoby spoza Kościoła, dołącza się ciężar niewiary i podejrzliwości duszpasterzy. Czym jednak jest on uzasadniony? Przecież sam rdzeń dążeń nowych wspólnot, aby żyć razem ewangelią w świecie, a jednak jakby z niego nie korzystając, jest sercem chrześcijaństwa. Warto w tym miejscu przytoczyć fragment książki znakomitego teologa -- duszpasterza Hansa Urs von Balthasar`a,: "W pełni wiary": Czyż każdy chrześcijanin nie jest powołany do tego, aby być "w świecie, ale nie z tego świata", aby "używał tego świata tak jakby z niego nie korzystał"? Czy nie do tego paradoksu chrześcijaństwa odnoszą się słowa: "Kto może pojąć niech pojmuje"? Czy nie jest to zbyt łatwe rozwiązanie, aby jedni ("zwykli" laicy) specjalizowali się w "używaniu" rzeczy tego świata, podczas gdy inni, zakonnicy, zgromadzenia, żyjący w celibacie kapłani, z racji swego stanu reprezentują drugą część zdania: "jakby z niego nie korzystali"? Paradoks dany każdemu przy chrzcie na jego chrześcijańską drogę musi być jasno i wyraźnie widoczny w życiu wszystkich; "wspólnoty świeckich stają dziś świadomie dokładnie w tym punkcie, gdzie spotykają się oba żądania, gdzie szew musi być zszyty raz na zawsze i zszywany stale na nowo, nie bacząc na to, że są właśnie dlatego -- jako zakłócające spokój -- niechętnie widziane przez Kościół i przez świat. (W pełni wiary, Stany w Kościele, Życie na granicy: Instytuty świeckie, s.428n.).
"Nocny stróż" Inną nieadekwatną postawą wobec nowopowstających wspólnot jest, co prawda krok w ich kierunku, stanowiący wszakże pozorną pomoc. Polega on na przydzieleniu kapłana, opiekuna, który ma dbać o swych "niewygodnych" podopiecznych. Zbyt często jest to ksiądz, który absolutnie nie rozumie i nie identyfikuje się z daną wspólnotą, a swój "urząd" pełni wyłącznie na zasadzie posłuszeństwa wobec biskupa. Skutki takiego "małżeństwa z rozsądku" są opłakane. Pierwsze spięcia rodzą się z chęci kapłana, aby likwidować wszystko co uważa za "dziwactwa". Na odstrzał może więc pójść posługiwanie się charyzmatami takimi jak rozeznanie, prośba o słowo, prośba o uzdrowienie, pewne elementy spontanicznej modlitwy w trakcie Liturgii Eucharystii, komunia przyjmowana na rękę, Krew Pana, którą zebrani na Mszy pragną pić z kielicha, i wiele innych w zależności od upodobań prezbitera. Za dziwactwo może być uznana propozycja wstawienniczej modlitwy nad kapłanem, który -- jak mniema -- otrzymał już przez włożenie rąk biskupa pełnię Ducha Świętego. Jeżeli sama idea wspólnot życia jest obca duszpasterzowi, niejednokrotnie będzie dawał wyraz swojemu sceptycyzmowi, czyniąc, na przykład, złośliwe uwagi, sięgając po bardziej lub mniej prymitywną ironię. Jakim ciężarem jest kapłan, który nie potrafi jasno, bez cynizmu i agresji sygnalizować swoich niepokojów i sugestii. Przy takiej postawie szalenie łatwo o brak dyskrecji, co sprawia, że duszpasterz plotkuje z ludźmi z zewnątrz o swoich "owieczkach", chwaląc się własnymi osiągnięciami w zakresie sprowadzania na ziemię "odlotowych świeczuchów". Inny "punkt zapalny" tkwi w poczuciu zagrożenia kapłana wobec animatorów wspólnoty, co wyraża się w zarzutach: "Oni najchętniej we wszystkim by mnie zastąpili. Gdyby mogli, odprawialiby sami Mszę Świętą. Głoszą kazania, urządzają nabożeństwa pojednania, wszystkowiedzący pyszałki i mądrale". Może niejednokrotnie dać znać o sobie kryzys w przeżywaniu własnej tożsamości. Jeśliby kapłan do tej pory widział swoją rolę w kierowaniu i prowadzeniu za rączkę niedojrzałych świeckich, którym trzeba wszystko wytłumaczyć i przekonać, że należy przestrzegać przykazań oraz przystępować do sakramentów, nagle okazuje się bezużyteczny. Nikogo bowiem nie trzeba w dojrzałej wspólnocie nakłaniać do wierności Słowu Bożemu i ciągnąć na siłę do spowiedzi, czy Eucharystii. Nowa rola polega na takim celebrowaniu sakramentów, żeby stawały się szeroko otwartymi drzwiami do Misterium Miłości Pana. Co jednak wtedy, gdy w sprawowanie sakramentów wkradła się rutyna, która wszystko zrzuca na opere operato? Jak trudno w takim wypadku być tylko i aż kapłanem! Jak nieswojo musi czuć się ksiądz, gdy uczestniczący we Mszy nigdzie się nie spieszą i pragną, aby Liturgia stała się świętowaniem -- z namaszczeniem i radością. Ile musi się napocić spowiednik, kiedy zostaje wprowadzony w zupełnie inny, niż dotąd "kaliber" grzechów, problemów, niepokojów, jeśli sam nie prowadzi głębokiego życia wewnętrznego W zetknięciu z gorliwością wiary i niejednokrotnie znakomitą formacją intelektualną (coraz więcej "liderów" posiada wykształcenie teologiczne) mogą obudzić się kompleksy. Mało które seminarium duchowne potrafi połączyć w żywej i spójnej syntezie teologiczną wiedzę z doświadczeniem wiary. Skryptowa wiedza i płytka duchowość wypada nagle niezwykle blado przy świeżości tych, którym wypada teraz służyć, lub pospołu prowadzić wspólnotę. Jeśli wówczas duszpasterz nie odkryje konieczności własnego nawrócenia i dalszego rozwoju, gdy nie zdecyduje się na uczenie się od ludzi, których chciał pouczać, pozostanie z boku zamknięty w złości, lub poczuciu niedowartościowania. Nocny stróż nie pilnuje swojego. Wykonuje jedynie robotę, za którą mu płacą. Często w tej branży pracują emeryci. Takim właśnie może być kapłan, który nie identyfikuje się z duchowością danej wspólnoty: robi to, co każe biskup, sam żyjąc już na duchowej emeryturze -- doświadczony, wszystko ma właściwie za sobą i nie chce się uczyć. W pilnowany magazyn nie ma obowiązku inwestować, ma jedynie pilnować, by nikt go nie okradł, albo nie podpalił. Tak i duszpasterz nie oddany sercem wspólnocie będzie jedynie pilnował, czy nie zbliża się złodziej. Każdy błąd, słabość zostanie natychmiast wypunktowana z groźnym okrzykiem: "Jeszcze jeden fałszywy krok i strzelam"! Całkowicie inaczej mogłaby wyglądać sytuacja obecności kapłana we wspólnocie, gdyby staranniej dobierano go do tej funkcji. Duch Święty dając powołanie do "życia na granicy" obdarza nim również duchownych. Bardzo często nie trzeba sięgać po "doświadczonego duszpasterza", ale zgodzić się na tego, który już odnalazł swoje miejsce w danej wspólnocie. Przy czym konieczne jest poważne traktowanie jego zaangażowania, miast uważać go za "stukniętego hobbistę", który znajduje rozrywkę w tak specyficznej pasji. Może byłoby lepiej dla całego Kościoła, gdyby część prac duszpasterskich (katecheza, opieka nad ministrantami, przygotowanie do sakramentów) takiego prezbitera przejął ktoś inny -- choćby świeccy, z którymi przebywa i im służy, aby on sam mógł oddać się bardziej swojemu charyzmatowi. Gdy w IV wieku rozwijał się ruch ascetyczny -- zdominowany przez świeckich i niemało chrześcijan opuszczało wielkie miasta, aby wieść życie pustelnicze, Kościół nie wysłał za nimi "inspektorów", którzy czuwaliby nad czystością ich wiary. Troską Kościoła było, aby nie pozostali bez Eucharystii, więc za "uchodźcami podążyli kapłani, którzy w samych sobie rozpoznawali podobne powołanie do modlitwy w samotności i pokuty. Taka postawa pozostaje wzorem również dzisiaj. Małoduszne przywiązanie do "wypróbowanych form" duszpasterskich, powodujące "skąpstwo" -- brak zgody na całkowite zaangażowanie się poszczególnych kapłanów w życie wspólnot świeckich, nie jest doprawdy dobrym doradcą. Wojciech Jędrzejewski OP   Pisane dla czerwcowego "W drodze"
początek strony |