Czytelnia |
WOJCIECH JĘDRZEJEWSKI OP
Parę lat temu odprawiałem swoje rekolekcje w klasztorze kamedułów. Któregoś dnia podszedł do mnie sąsiad z celi obok – biskup-nominat, który przygotowywał się do przyjęcia sakry. Ściszonym głosem zapytał, czy nie zechciałbym wygłosić nauki, która pomoże mu w przeżyciu tego czasu.
W pierwszej chwili poczułem się skrępowany, ale zaraz potem urzeczony tym, czego jestem świadkiem. Zgodziłem się. Byłem wówczas księdzem z czteroletnim zaledwie stażem, a wyglądałem jeszcze młodziej – niczym neoprezbiter. Ów ksiądz z pokorą wysłuchał konferencji młodego, niedoświadczonego współbrata. Pomyślałem wtedy, że diecezja, do której się udaje, zyska Bożego, niezwykle prostego człowieka.
Wiele razy po tym wydarzeniu zadawałem sobie pytanie o styl bycia naszych biskupów. Niejeden raz musiałem odpowiadać na pytania młodzieży uznającej (w uogólniający, właściwy dla siebie sposób) przedstawicieli Episkopatu za ludzi odległych, sztywnych, niedostępnych i żyjących w aurze niezwykłego patosu i sztuczności. Jakie są źródła tak surowego osądu wyrażanego nie tylko przez młodzież, ale i wielu dorosłych?
Większość osób z bólem wspominających śp. biskupa Jana Chrapka nie mówiła bynajmniej o jakichś nadzwyczajnych przymiotach tego hierarchy. Powtarzały się natomiast głosy o jego zwyczajności, dostępności, poczuciu humoru i tak bardzo ludzkim stylu bycia.
Każdy spontaniczny, prosty odruch biskupa pozostawia w ludzkiej pamięci trwały ślad. Młodziutka zakonnica opowiadała mi z rozrzewnieniem o przypadkowym spotkaniu z kardynałem Macharskim, który widząc jej zziębnięte ręce, podarował jej z uśmiechem swoje rękawiczki... Inny polski hierarcha podbił serca młodzieży „kontestującej” (ludzi z natury nieufnych wobec kościelnych struktur i ich przedstawicieli), gdy przyłączył się do pielgrzymki przedstawicieli przeróżnych subkultur wkraczającej do Częstochowy i podskakiwał w rytm hipisowskich bębenków jak Dawid przy Arce Pana. Zarówno radość z takich zachowań przedstawicieli naszego Episkopatu, jak i (niestety, częstszy) smutek z powodu ich chłodu pokazują, jak bardzo żywa jest w wielu ludziach potrzeba większej prostoty i bliskości w kontaktach ze swoimi Pasterzami.
Z tego spostrzeżenia zrodził się pomysł napisania niniejszego tekstu – jako próby refleksji nad przyczynami dystansu istniejącego między wieloma biskupami a „resztą świata”. Chcę podzielić się tu pewnymi intuicjami na temat zjawiska, które w skrócie wielu duchownych i ludzi świeckich określa mianem „zbiskupienia”.
Większość diecezjalnych księży, z którymi dzieliłem się pomysłem napisania tego tekstu, nie miała cienia wątpliwości: ów proces wydaje się im czymś nieuchronnym w przypadku niemal każdego kapłana wkraczającego na drogę sukcesorów Dwunastu Apostołów. Tego terminu użył zresztą także bp Bronisław Dembowski, cytując życzenia otrzymane od przyjaciela na progu podejmowanej posługi: „Broniu, życzę Ci, abyś nie zbiskupiał”...
Istnieje cała gama zachowań, gestów, melodii słów, rytuału naznaczającego styl bycia przeciętnego biskupa. Co zdolniejsi i bardziej dowcipni duchowni doskonale potrafią zaaranżować rutynowo wykonywane biskupie gesty dłoni, bawienie się pierścieniem, układ rąk, słownictwo, potakiwanie głową, mimikę. Wszystko to składa się na specyficzny styl bycia książąt Kościoła, sprawia wrażenie dystansu i kreuje wizerunek biskupów jako ludzi odległych, zamkniętych za pancerną szybą własnego świata. Warto spytać, co sprawia, że mężczyźni tak przecież różnorodni w swoim człowieczeństwie, tak często stają się niewolnikami boleśnie podobnych i przewidywalnych zachowań? Cóż to za „filtry” pojawiają się (zbyt często) na ustach (zbyt wielu) naszych księży biskupów, zniekształcając ich głosy w namaszczone mowy? Jakie są powody charakterystycznego usztywnienia zarówno w formułowaniu doktryny, jak i w sposobie zachowania?
Urząd następcy Apostołów wiąże się z obowiązkiem przekazywania niezafałszowanego depozytu wiary. Wydaje mi się, że jednym z powodów charakterystycznej sztywności biskupów jest właśnie świadomość odpowiedzialności za powierzony im depozyt wiary. To głównie za ich pośrednictwem oficjalna nauka Kościoła ma, niezanieczyszczona, dotrzeć do wiernych.
W praktyce często sprowadza się to do wygłaszania katechizmowych sformułowań, czasami okraszonych „przykładami z życia”. Gdyby próbować mówić takim językiem do młodzieży na katechezie, skończyłoby się to wielką klęską duszpasterską – klasę dałoby się opanować jedynie za pomocą środków przymusu. Wygłaszanie zdań żywcem wyjętych z oficjalnych dokumentów Kościoła na ambonie, która ma być miejscem przepowiadania ż y w e g o słowa, zamienia się w nudny wykład prawd wiary. Biskup wtedy nie głosi, lecz przemawia.
Innym wyrazem odpowiedzialności pasterskiej jest język krytyki. Tu robi się żywiej, ale kazanie zamienia się wówczas w atakowanie ludzi czy środowisk, których jednak nie ma w Kościele. Podjęta batalia ma na celu ostrzeżenie wiernych przed różnymi formami zła. Jednakże podział na „nas” (zagrożonych) i na „nich” (gorszycieli) drażni szczególnie młodzież, niezwykle wrażliwą na zło i obłudę otaczającego ich świata. Od dorosłych, którzy zwracają się do nich, oczekują oni znaków solidarności i zaufania. Młodzi szukają oparcia i bezpośredniej, braterskiej zachęty, która pomoże im uruchomić ogromne rezerwy bezkompromisowości i zaangażowania.
Póki co stan kapłański, a w szczególności jego kolejny stopień – sakra biskupia – wiąże się z niemałym prestiżem. Nawet jeśli wierni są coraz bardziej krytyczni wobec swych pasterzy, to jednak przedstawiciel hierarchii wyrasta mocno ponad całą wspólnotę. Każdy hierarcha wyższej rangi oddycha tą atmosferą przez wiele lat, nim znajdzie się na piastowanym urzędzie. Uczy się być p o n a d Ludem Bożym.
Kapłaństwo hierarchiczne jest, jak wiemy, ze swej istoty służebne. Przy okazji święceń diakonatu zazwyczaj używa się wzniosłych słów o wadze służby w Kościele. Czyżby znaczenie tych wskazań miało się ulatniać przy każdym następnym stopniu prezbiteratu? Św. Jan Chryzostom pisał w sposób niezwykle przejmujący o godności kapłana. W poczuciu, że nie dorasta do tej łaski, najpierw odmówił przyjęcia święceń. Później, już jako biskup, ostrzegał swych współbraci przed wyniosłością: Fale większe od morskich nawałnic wstrząsają duszą kapłana. Najstraszniejsza ze wszystkich jest skała próżnej chwały [...], żądza pochwał, pragnienie czci - ono najbardziej spycha duszę w przepaść – nauczanie dla własnej przyjemności [...], bezsensowne honory i szkodę przynoszące przywileje... 1
Spektakularnym przykładem tego, jak bardzo nieproporcjonalnie i na przekór przepisom liturgicznym biskup zostaje wywindowany w swej godności, jest nierzadki fakt, że ordynariusz diecezji celebruje Mszę świętą samotnie, choć obecni są księża, którzy mogliby (powinni?) koncelebrować. Dlaczego tak się dzieje? Albo biskup po prostu tego sobie życzy, albo nie ma odwagi przełamać lokalnego zwyczaju. Pozostali księża stoją więc w prezbiterium i niekiedy nawet poświęcają ten czas na odmawianie brewiarza. Jeden z księży z otoczenia Prymasa Polski tak tłumaczył zasadność wspomnianej praktyki: „mają sobie robić zdjęcia z Księdzem Prymasem przy ołtarzu i potem się z nimi obnosić...?”.
Czy spadkobiercom rybaków z Galilei przynosiłoby ujmę przeżywanie w koncelebrze jedności służebnego kapłaństwa? Trzeba wciąż odnawiać prawdę postawioną na świeczniku przez II Sobór Watykański. Zarówno kapłaństwo wiernych, jak i różne stopnie kapłaństwa służebnego spotykają się w swym jedynym źródle: w sercu Chrystusa, który złożył siebie na ołtarzu krzyża jako nasz Arcykapłan.
Wystarczy uświadomić sobie wielką liczbę najprzeróżniejszych okoliczności, które wymagają od księży biskupów wygłaszania kazań, przemówień czy tylko odbywania spotkań, żeby zrozumieć ich naprawdę trudną misję. Uroczystości związane z udzielaniem sakramentu bierzmowania, prezbiteratu, wizytacje kanoniczne, najprzeróżniejsze poświęcenia, śluby zakonne, okolicznościowe spotkania… Do tego dochodzą jeszcze coniedzielne homilie.
Wydaje mi się, że ta mnogość okoliczności skazuje wielu na schematyzm w przepowiadaniu. Wielu ludzi świeckich jest zdania, że przeciętny biskup nie umie mówić krótko i do rzeczy. Niektórzy księża „strzelają”, zgadując, który „bryk” zostanie użyty przez biskupa na tegorocznym bierzmowaniu (złośliwość tych uwag nie oznacza, że wypowiadający je duchowni sami są wolni od podobnej przywary…). Wygłaszanie przerobionych już kazań czasami bywa nawet łatwiejsze do strawienia niż słuchanie improwizowanego przemówienia, które zamienia się w nużąco długi ciąg dygresji. Mam jednak świadomość, że problem biskupich kazań to jeden z elementów szerszego zagadnienia stanu polskiego kaznodziejstwa, którego nie sposób tu wyczerpać.
Apostołowie podjęli w pewnym momencie ważką decyzję: Nie jest rzeczą dobrą, abyśmy zaniedbali Słowo Boże, a obsługiwali stoły (Dz 6,2). Czy dziś tym „stołem”, którego nie trzeba obsługiwać, nie jest być może niejedna okolicznościowa uroczystość, której organizatorzy nie wyobrażają sobie bez obecności biskupa? Rezygnacja z bywania na wielu tego typu spotkaniach wydaje się jak najbardziej zasadna. Pierwszym bowiem obowiązkiem następców Dwunastu jest żywe i wciąż świeże spotkanie ze Słowem Pana, które mają następnie przekazywać jako sycący pokarm.
Zadaniem biskupa jest głoszenie Słowa Bożego i być może dlatego przyzwyczailiśmy się, że powinien on mówić. Ale żeby mówić, trzeba słuchać. Trzeba też wiedzieć jeszcze, kogo słuchać. Mamy wspaniały przykład biskupa Rzymu, który masę czasu (nawet teraz) poświęca na słuchanie.
Ci przedstawiciele Episkopatu, którzy potrafią mówić językiem zrozumiałym i prostym, są doceniani przez środki masowego przekazu. Jednak postaciami medialnymi są nie ze względu na swe wyjątkowe uzdolnienia, lecz z powodu najprostszej komunikatywności. Płacą za tę popularność wysoką cenę – ich czas kurczy się jeszcze bardziej, co najdotkliwiej odczuwają księża z ich diecezji.
Wielu księży narzeka, że biskup, który w pierwszym rzędzie ma być duszpasterzem swoich kapłanów, nie ma dla nich czasu. Umówienie się na rozmowę oznacza długą drogę starań, zabiegów, oczekiwania. Wszystko po to, by wreszcie znaleźć się w salonie wobec zmęczonego człowieka, trzymającego niejednokrotnie zimny dystans wobec petenta.
Normalny kontakt z biskupem jest czasami bardzo utrudniony przez jego bezpośrednie otoczenie. Niejednokrotnie możliwość spotkania zależy od kaprysów urzędników kurialnych. Przednia straż skutecznie buduje poczucie niedostępności swojego „szefa”. Jakie onieśmielenie musiałby pokonać człowiek, aby zbliżyć się do zacnego grona otaczającego ciasnym kręgiem dostojnika kościelnego. Wszystko to nasuwa skojarzenia z dworem królewskim. Na paru odpustowych obiadach widziałem, jak klarownie rozkłada się hierarchia obecnych przy stole. Na centralnym miejscu Zacny Gość, obok proboszcz, grono kanoników, ksiądz kapelan – wikariusze zaś na przeciwnym biegunie...
Wielu przykładów odwagi w łamaniu zasad „dworskiej etykiety” dostarczał Jan Paweł II. Zaczął od samego początku – tuż po wyborze na Stolicę Apostolską udał się z odwiedzinami do swojego chorego przyjaciela, bp. Andrzeja Marii Deskura. Był to czytelny znak, że nowy Papież nie chce być „więźniem Watykanu” i pragnie być blisko realnego życia swoich wiernych.
Typowa polska scenka rodzajowa: dyrektorka szkoły dzwoni do proboszcza i mocno zmieszana dzieli się swoimi wątpliwościami: jutro odwiedzi nas ksiądz biskup. „Mamy poważny problem – jak się do niego zwracać? Czy będzie dobrze, gdy będziemy mówili: Najczcigodniejsza, Przewielebna Jego Eminencjo – Dostojny Księże Biskupie, nasz Pasterzu...?”
Stawiając pytanie o przyczyny izolacji i sztuczności, która więzi najwyższych dostojników kościelnych, trudno nie wspomnieć zatem o mentalności wiernych. Rzecz jasna, nienaturalne zachowanie parafian podczas wizytacji kanonicznej jest w niemałym stopniu wspierane i napędzane przez lokalnych duszpasterzy. Z tego też powodu scenariusz wizytacji jest bardzo egzotyczny. Przedstawiciele wspólnoty mają najczęściej przygotowane na kartkach przydługawe i barokowe przemówienia. Dzieci wręczają kwiaty, mówiąc kiczowate wierszyki nafaszerowane czułostkową poetyką, poprzetykane tytularnym slangiem kościelnym, zaś przedstawiciele poszczególnych grup malują budujący obraz zaangażowanej wspólnoty. Ksiądz biskup kiwa głową, stara się grzecznie skomentować poszczególne wypowiedzi i wręcza obrazek osobie całującej go w pierścień.
Tego typu scenariusz przebiegu uroczystości jest w jakiś sposób wyrazem autentycznej życzliwej serdeczności i oddania. Być może na tym polega specyfika polskiej pobożności i nie należy kręcić nosem na formy, w których wielu ludzi odnajduje wyraz swych uczuć? Tym niemniej właśnie te formy utrudniają normalny kontakt z ludźmi. Czy biskup może spotkać się i normalnie porozmawiać z ludźmi, jeśli wszystko jest z góry, jak w filmie, zaplanowane? Czy ma szansę zachować naturalność, jeśli otacza go aura nadzwyczajności, patosu, czci i honorów?
Być może właśnie owo odrealnienie, brak normalnego kontaktu z wiernymi, powoduje, że ci ostatni – usiłując interweniować w jakichś sprawach w Kurii – traktowani są tam niemal jak intruzi. Nawet podczas wizytacji duszpasterskiej w parafii nie mają możliwości porozmawiać ze swoim biskupem o wielu problemach, z którymi borykają się na co dzień w swojej wspólnocie, często nie mają bowiem szans dotrzeć do odwiedzającego ją hierarchy.
Specyficzna atmosfera stwarzana wokół następców Apostołów sprawia, że nie bardzo mogą sobie oni pozwolić na… bycie ludźmi. Co ma bowiem zrobić ksiądz biskup, gdyby pojawił się w jego życiu poważny kryzys, choroba lub nałóg? Obawiam się, że rezygnacja z episkopalnego nimbu, by najzwyczajniej poprosić o pomoc, może okazać się niemożliwa. Bo czyż miałby pójść na terapię, lub spotykać się w grupie wsparcia (nawet gdyby miała to być grupa złożona z samych duchownych), jak przeciętny zjadacz chleba? Musi więc radzić sobie sam, co najczęściej oznacza dalsze nieradzenie sobie w ogóle… W tego typu sytuacjach zasadniczą sprawą jest zaś umiejętność stanięcia w jednym szeregu z innymi, których dotyka ten sam problem.
Biskup rzeczywiście jest samotny, ponieważ prawdopodobnie nikt z jego otoczenia nie ma odwagi zwracać mu uwagi, tak aby mógł się poprawiać. Ale to on rządzi i on jest odpowiedzialny za to, by umiał dobrać sobie odpowiednich współpracowników i zobowiązać ich do braterskiego upominania!
W wywiadzie z ks. Tomaszem Węcławskim wokół sprawy abp. Paetza padają ważne słowa w momencie, gdy porównuje on sytuację Kościoła w Czechach i Polsce: [w czeskim Kościele] tzw. wiatr historii zdmuchnął z niego wszystkie niepotrzebne falbanki, w które my z niemądrym uporem wciąż się stroimy. Pan Bóg powołuje biskupa, żeby był biskupem, i nas wszystkich, żebyśmy byli Kościołem – drogą zbawienia dla wszystkich. Stąd wynika, co jest naprawdę ważne w życiu Kościoła. Jego obrazu nie powinny przesłaniać głupstwa, układy, próżne honory, lęki i „tajemnice”. 2
Kościół w Polsce potrzebuje odnowionej komunii, której jednym z warunków jest świadomość barier, jakie wyrastają między nami. Myślę, że sami biskupi często zdają sobie sprawę z niebezpieczeństw, o których mowa, lecz nie mają pomysłu, jak im się przeciwstawić. Często jest tak, że cofają rękę, gdy chce się ich ucałować w pierścień. Ale to nie wystarczy, trzeba pójść dalej…
Jean Vanier powiedział kiedyś, że hierarchia Ewangelii jest inna niż hierarchia świata. Jest ona bowiem zstępująca („Bóg stał się człowiekiem”), a nie wstępująca (awans w oczach ludzi). Biskup ma obowiązek schodzić do ludzi i o tym wie. Być może nie wie jednak, jak to robić. Przypominają się tu opowiadania o królach, którzy w przebraniu wychodzili „do ludu”, aby przyjrzeć mu się w prawdzie. Miłość jest pomysłowa i podpowie, jak odnaleźć drogi do autentycznego spotkania z tymi, którym się służy. Inaczej biskupowi grozi wyobcowanie, życie w świecie skutecznie odizolowanym od świata normalnych ludzi: od wizytacji do bierzmowania, od kurii do poświęcenia...
Z drugiej strony katolicy świeccy powinni szukać normalnych, a nie czołobitnych kontaktów z hierarchią kościelną, jako że niezależnie od szat, jakie nosimy, jednego mamy Ojca w niebie, jedynego Nauczyciela, a my wszyscy braćmi jesteśmy (Mt 23,8- 9).
Głosy krytykujące niedostępność i sztywność księży biskupów są bardzo często znakiem poszukiwania Kościoła jako wspólnoty. Tak rozumiana wspólnota to miejsce, w którym biskup mówi za św. Augustynem: Dla was jestem biskupem, ale z wami chrześcijaninem. Wszyscy potrzebujemy dzisiaj znaków tego, że bycie chrześcijaninem oznacza rozkwit człowieczeństwa, a nie jego usztywnienie. Wszyscy w Kościele potrzebujemy doświadczenia autentycznego s p o t k a n i a , które pozwoli nam wspólnie wsłuchiwać się w głos Bożego Ducha, prowadzącego swą Oblubienicę na drogach czasu.
Wojciech Jędrzejewski OP
Artykuł ukazał się w miesięczniku Więź nr 2002/06
1 Jan Chryzostom, „Dialog o kapłaństwie”, cz. 3, Wydawnictwo „M”, Kraków 1992, s. 78.
1 „Tygodnik Powszechny” 2002 nr 14, 7 kwietnia 2002 r.
na początek strony © 1996–2002 Mateusz |