Czytelnia

Parafialny omnibus

Z ks. Mieczysławem Malińskim rozmawiają Ireneusz Cieślik i Janusz Poniewierski (Tygodnik Powszechny)

 

 

TYGODNIK POWSZECHNY: -- Co to znaczy być księdzem?

Ks. MIECZYSŁAW MALIŃSKI: -- W istocie rzeczy to znaczy służyć. Być księdzem to najcudowniejsze powołanie na świecie: człowiek, który zachwycił się Bogiem-Miłością, decyduje się na to, iż będzie służył ludziom.

Zaraz, zaraz. Służba ludziom jest wpisana w powołanie każdego chrześcijanina...

Oczywiście, każdy chrześcijanin służy, wykonując konkretny zawód...

...lub wypełniając swe życiowe powołanie ojca, matki, człowieka, który cierpi.

...natomiast praca księdza to służba swoista. On jest takim omnibusem -- do niego przychodzi matka, która nie może sobie poradzić z dzieckiem; biedny, który nie ma na buty; człowiek, który ma jakieś zachwiania psychiczne albo nerwicowe. I od tego jest ksiądz, żeby się tym wszystkim zająć. A najważniejszym narzędziem pomocy, którym dysponuje, są sakramenty, zwłaszcza Msza św.

Taka trochę stacja usługowa, świadcząca usługi dla ludności?

Nie, bo przed służbą jest miłość. Jesteśmy chrześcijanami, to znaczy ludźmi, którzy uwierzyli Chrystusowi, że Bóg jest Miłością. Jeśli się więc powie "powołanie", zanim się powie "miłość" -- to jest to zawracanie głowy.

Do tego, żeby służyć, wcale nie trzeba studiować teologii.

Służba księdza wypływa z faktu, że jest on teologiem: tym, który głosi słowo Boże. Nie tylko ustami, ale również -- albo nawet przede wszystkim -- swoim życiem.

Istnieje niebezpieczeństwo, że ksiądz będzie takim "omnibusem", że będzie cały "dla", trochę na zasadzie pogotowia ratunkowego, a wieczorem siądzie sobie i okaże się, że już nic nie ma, że wszystko rozdał.

W pewnym sensie ksiądz jest takim omnibusem, który wciąż rozdaje. Do tego stopnia, że ja -- widząc, co się dzieje -- uciekałem z domu, żeby się ratować, np. będąc w Rabce, jeździłem na Obidową i tam czytałem, modliłem się, pisałem... Arcybiskup Karol Wojtyła, gdy już zamieszkał w rezydencji przy ul. Franciszkańskiej, to codziennie po Mszy św. i po śniadaniu wracał do kaplicy i był tam do godziny jedenastej, kiedy zaczynał przyjmować ludzi. Tam modlił się, czytał, nawet pisał.

 

KSIĄDZ ŚWIECKI

Mówi Ksiądz: "Uciekałem z domu, żeby się ratować...". A nie ciągnęło Księdza do klasztoru?

Jeszcze zanim wstąpiłem do seminarium, jasno sobie powiedziałem, że chcę być księdzem świeckim, nie zakonnym. A słowo "świecki" rozumiałem dosłownie. Ksiądz zakonny ma dom, przełożonego, braci i wraca po pracy do domu.

... do wspólnoty zakonnej.

Powiedziałem sobie, że nie wracam po pracy do żadnego domu ani na plebanię, tylko zostaję wśród świeckich. Oni są moją wspólnotą i bardzo potrzebują kontaktu z księdzem, chcą porozmawiać...

A czy Ksiądz potrzebuje kontaktu z nimi? Czy np. zwierza się Ksiądz parafianom ze swoich problemów, prosi ich o radę itp.?

Bez przerwy. Tyle że ja nie mam parafii i nigdy jej nie miałem, ale oczywiście są ludzie, z którymi się przyjaźnię.

Oczekuje Ksiądz od nich pomocy?

Nie chodzi o wyciąganie ręki po pomoc, tylko o wspólne rozważanie problemów. Jesteśmy przyjaciółmi. Dzielimy się swoimi kłopotami i radościami, czasem oni -- pozytywnie albo krytycznie -- komentują to, co powiedziałem czy napisałem.

Przed każdym księdzem staje zadanie przetłumaczenia Ewangelii na język, który rozumiemy. Nie chodzi o zamianę słów: starych na nowe. Chodzi o to, by na nowo pewne sprawy przemyśleć: co to znaczy wierzyć w Boga? Kim jest Jezus? Czym Msza św., przeistoczenie, niebo, piekło, czyściec...? Próbuję odpowiadać na te pytania w swoich książkach. Choćby w ostatniej pt. "Twoja sprawa", przeznaczonej dla młodzieży przed bierzmowaniem. Kiedy niedawno byłem w Rzymie, przeglądając "Zamyślenia", Papież powiedział: "interesuje mnie ta wielość tematów poruszanych w tej książeczce, i nie tylko w tej, we wszystkich twoich pozycjach". Odpowiedziałem: "to wszystko z życia".

Bywa, że księża porzucają kapłaństwo. Dlaczego?

Kiedy robiłem doktorat w Münster, zaprzyjaźniłem się z czterema holenderskimi zakonnikami. Wszyscy czterej po Soborze porzucili kapłaństwo. Dlaczego odeszli? Pierwsza odpowiedź, jaka się narzuca, brzmi: żeby się ożenić. Tymczasem tylko jeden się ożenił. Wszyscy zaangażowali się w pracę społeczną, gdyż uważali, że to bardziej pożyteczne niż służba kapłańska.

Ożeniło się jednak wielu. Czy celibat nie jest pewnym przejawem tendencji do "zamniszenia" kleru?

To nie jest związane z zakonem. Gdyby mi ktoś powiedział, żebym się ożenił, to bym odmówił. Nie mam na nic czasu, wciąż mi go brakuje, a gdybym miał żonę i czworo dzieci...

Więc celibat to ofiara dla Boga, czy taki praktyczny sposób, żeby księdzu było "wygodniej" żyć dla Kościoła?

W historii celibatu można się doszukać wątków chociażby czysto gospodarczych -- żeby proboszcz, który ma dom i ziemię, po śmierci nie zostawił żony i czworga dzieci w domu parafialnym. To parafia ma być rodziną księdza.

Czyli ofiara dla Kościoła?

To złe słowo -- ofiara. To miłość do ludzi, którzy są mi zawierzeni i chcą, żebym im pomagał przyjaźnią, kontaktem osobistym.

 

OTWARTE DRZWI

Jak, zdaniem Księdza, powinno wyglądać życie w parafii?

Gdy budowałem dom katechetyczny w Rabce-Zdroju, to zakładałem, że każdy będzie miał możliwość przyjścia. Miały tam być gazety, telewizor, książki... Potem cofnięto mi zezwolenie na budowę, ale ludzie nadal do mnie przychodzili, były jakieś grupy duszpasterskie.

Teraz też są, np. usiłuje się wznawiać Akcję Katolicką...

Nie wiem, czy to jest czas organizacji... Moim zdaniem, żyjemy w epoce, która jest antyinstytucjonalna. Dziś są modne ruchy. Ruch oazowy, wymyślony przez geniusza -- ks. Franciszka Blachnickiego -- był odkryciem kopernikańskim. Zabrakło ks. Blachnickiego, to brakło ducha i już nikt nie potrafił tego udźwignąć, jakoś się to rozchodzi, a żal.

Może łączy się to z próbą przekształcenia oaz z oddolnego ruchu w organizację, w której właściwie cała inicjatywa należy do księży? Momentem kluczowym był tu chyba wyjazd ks. Blachnickiego za granicę i podporządkowanie ruchu oazowego biskupom.

Skoro mówimy o biskupach, to trzeba przypomnieć, że początkowo część Episkopatu była kategorycznie przeciw: mówiono, że to bez głowy itp. A kard. Wojtyła zrozumiał, w czym rzecz i natychmiast się włączył, zaakceptował i pobłogosławił. Był blisko Blachnickiego i stanowili razem znakomitą, dobrze rozumiejącą się parę. Wojtyła słuchał, co się dzieje w diecezji. I gdy napotkał księdza, który odnalazł się w jakiejś robocie, to mówił, żeby on to poprowadził. Wszystko szło od dołu.

I jeszcze jedno z genialnych odkryć kard. Wojtyły -- że przeniósł się z piętra na parter. Kard. Sapieha był wybitnym hierarchą, ale śniadanie jadł wyłącznie z kapelanem. Wojtyła przeniósł swoje posiłki do jadalni kurialnej. Co mu to dało? Miał ucho nastawione na to, co dzieje się w diecezji.

Chcieliśmy zapytać o metody i pomysły duszpasterskie, a tymczasem z tego, co Ksiądz mówi, wynika, że metoda to rzecz drugorzędna. Trzeba przede wszystkim być człowiekiem otwartym, być dla ludzi...

W Kościele zawsze była taka zasada: jeżeli nie ma kto chwycić się za robotę -- chwyta się za nią Kościół. Jeśli parafia spełnia swoje funkcje liturgiczne, to równocześnie muszą być otwarte drzwi, żeby to nie był zamknięty, elegancki dworek, gdzie ks. proboszcz grywa po południu w brydża z panem doktorem i z panem aptekarzem... Przecież za to, co dzieje się z młodzieżą, również i my księża jesteśmy odpowiedzialni. Chłopcy i dziewczęta piją, wszczynają awantury, zaczepiają ludzi, a nawet zabijają, bo się nudzą.

To nieprawda, że oni nie przyjdą do parafii... Jak będą mieli dokąd przyjść, to przyjdą. U "Siemachy" w Krakowie jest wciąż pełno. Wybudowaliśmy w PRL salki katechetyczne przy plebaniach. Należy je wykorzystać. I niech się tam coś dzieje: orkiestra, chór, teatr, kursy najrozmaitszego typu. Przed wojną tak pracowały katolickie stowarzyszenia młodzieżowe. Jest do czego nawiązać.

Spotkaliśmy się z takim zdaniem księdza proboszcza, że nie będzie organizował przy parafii żadnych grupek, bo mu reszta parafii zarzuci, że zajmuje się tylko elitami, a ksiądz powinien być dla całej parafii.

To po prostu leń skończony, który dorabia sobie ideologię.

Wydaje nam się, że problem jest szerszy: nie wykorzystuje się również możliwości wiernych, nie tylko księży. Za wszystko musi być odpowiedzialny ksiądz -- za Synod, za papieską pielgrzymkę... tak jakby w Kościele byli sami księża. Jest takie myślenie, że księża są "pewniejsi".

Błąd tkwi może w tym, że chcemy wszystkie stanowiska obsadzać księżmi, bo ksiądz pracuje za darmo.

A co z wikarym?On idzie na parafię i ma dojmujące poczucie tymczasowości, bo i tak go przeniosą za rok albo dwa. A kiedy za piętnaście lat dostaje własną parafię, to czuje się wypalony, nic mu się nie chce.

Zacznijmy od tego, że nawet przez dwa lata można bardzo dużo zrobić. Wikary nie powinien czuć się jak praktykant, przygotowujący się do funkcji proboszcza -- "pełnego księdza", tylko ma funkcjonować jako ksiądz "całą gębą". Mogłoby być tak, że za poszczególne części parafii odpowiadają poszczególni wikarzy, a w centrum jest proboszcz, w jakiś sposób rządzący całością.

Ta wizja wymaga dojrzałości zarówno proboszcza, jak i wikarego.

Proboszcz powinien w takiej sprawie sam podjąć decyzję. Widzi, że ten wikary jest prawdziwym księdzem, i prawdziwie odprawia Mszę św., i prawdziwie mówi kazanie -- albo stwierdza coś przeciwnego.

 

KATECHEZA I RELIGIA

U nas powołanie katechety jest niejako przyporządkowane powołaniu kapłańskiemu -- jeśli ktoś jest księdzem, to musi być i katechetą.

Jednym z najważniejszych problemów w Polsce jest katecheza szkolna. I chociaż od wprowadzenia religii do szkół upłynęło już kilka lat, do dzisiaj nie mówi się o stworzeniu instytucji katechetów. Przed wojną byli specjalni księża, którzy wyłącznie uczyli w szkole. Taki ksiądz musiał spełnić pewne warunki -- były egzaminy i progi, które się im stawiało. To byli księża, którzy umieli uczyć. Dzisiaj w Polsce uważa się, że każdy ksiądz umie uczyć. A to przecież nieprawda. Jeden nadaje się do tego, żeby pracować w kancelarii parafialnej -- niech pracuje w kancelarii. Inny lubi spowiadać, jeszcze inny ma świetny kontakt z chorymi i staruszkami. Nie należy pchać go do szkoły, gdy on się klasy boi, nie panuje nad sytuacją, choć jest mądry i inteligentny i ma wiele zalet. Potrzeba do szkoły szczególnego daru, talentu...

A czy nie jest problemem sama obecność katechezy w szkole?

Takie stawianie sprawy jest nieporozumieniem. Trzeba rozróżnić dwie rzeczy -- kerygmę, którą robiono w salkach katechetycznych, i lekcję na tematy religijne w szkole. Tam można było zaśpiewać piosenkę, zagrać na gitarze, opowiedzieć ładne opowiadanie, pomodlić się, sprawę załatwić w 15 minut albo w dwie godziny. Tu ma się 45 minut i w tym czasie należy wyłożyć temat, który jest przewidziany programem.

Czy przeniesienie kerygmy do szkół nie było pewnym zafałszowaniem istoty katechezy...

Absolutnie słuszna uwaga.

...zrobiono bowiem coś innego, tzn. lekcję religii, a zrezygnowano z kerygmy rozumianej jako wtajemniczenie w życie w Kościele, życie Bogiem. Trzeba było wprowadzić religię, nie rezygnując z katechezy. A teraz Kościół sam przed sobą udaje, że to jest nadal katecheza.

Niektórzy księża myśleli, że przenoszą kerygmę. Tymczasem lekcja religii to nie jest czas na rozważanie, na modlitwę, na ciszę, tylko czas na uczciwy wykład teologiczny -- popularnoteologiczny, ale teologiczny. To jest nauka. I osobiście wolałbym, żeby tej godziny szkolnej nie nazywać "religią", tylko "teologią".

Dawniej, kiedy nauka religii była w szkole, to wyglądało to w ten sposób, że w pierwszej klasie licealnej była historia Kościoła, w drugiej dogmatyka, w trzeciej klasie etyka... Podczas gdy w kerygmie kościelnej wszystko się buduje wokół cyklu liturgicznego. I tak bywa, że nie ma w szkole prawdziwych lekcji religii. Wiąże się z tym również odchodzenie młodzieży od religii w szkole. Oczywiście to również zależy od osobowości katechety. Jeżeli jest człowiek z prawdziwego zdarzenia, oddany młodzieży, to on sobie jakoś radzi.

Ale czy można tak globalnie liczyć na osobowość katechetów?

A co możemy zrobić, jeżeli nie mamy innej możliwości, tylko na tym stoimy? Bo w seminariach duchownych, w akademiach i fakultetach teologicznych katechetyka nie powinna być traktowana jak śpiew w szkołach podstawowych. To musi być katedra prowadzona przez najwyższej klasy fachowców, którzy są świadomi, że jednym z głównych zajęć ich studentów będzie nauka religii w szkole. Powinni szkolić ich na profesjonalistów, którzy nie będą przestraszeni, gdy na pierwszej placówce otrzymają tygodniowo 18 godzin lekcyjnych, ale którzy na to czekają z radością. Bo jak dotąd nadają się przede wszystkim do tego, by napisać pracę magisterską z prawdziwie poważnych przedmiotów, jak np. z dogmatyki czy etyki.

A czy nie trzeba wrócić do kerygmy parafialnej oprócz lekcji religii w szkołach?

W wielu parafiach do niej się wraca z okazji I Komunii św. i bierzmowania.

 

JAK GŁOSIĆ I SPRAWOWAĆ?

Dla mnie ogromnym problemem jest sprawa Mszy św. Ona powinna być z homilią, także w dzień powszedni. Niech to będzie parę słów -- podzielenie się z ludźmi tym, co myślę o przeczytanej przed chwilą Ewangelii. Kazanie to jest specyficzny gatunek literacki, proza literacka. To nie jest wykład, to nawet nie katecheza. Ono musi być przygotowane, to nie może być bredzenie.

Niedzielne kazania, to czasem jest katastrofa. Bywa że ludzie nie chodzą do kościoła, bo nie wytrzymują kazań. Oczywiście, jest to błąd w traktowaniu sakramentu Eucharystii. Najświętszy Sakrament to nie jest Komunia św., tylko cała Msza św. Przyjmuję Najświętszy Sakrament od pierwszego "W imię Ojca i Syna..." aż do ostatniego błogosławieństwa. Przyjmuję Boga, którego niesie Msza św., wtedy gdy autentycznie w niej uczestniczę. Gdy słucham tekstów mówionych czy śpiewanych, gdy odpowiadam, śpiewam, patrzę na to, co się dzieje -- gdy utożsamiam się ze Słowem Bożym.

A gdy człowiek jest w stanie grzechu ciężkiego czy w małżeństwie pozasakramentalnym? I nie może przystępować do Komunii św.?

Taki człowiek też powinnien przychodzić na Mszę św. Przecież on także ma tysiąc problemów. On też potrzebuje Boga -- ciszy, pokoju, jasności, prostoty, prawdy. Niech czerpie z bogactwa Mszy św. Przecież on również przyjmuje Boga, który wszystkich kocha. Byleśmy się chcieli otworzyć na Niego. Pokazał to Jezus: szedł do grzeszników, przebywał z nimi, spożywał posiłki, co w tamtej kulturze było symbolem przyjaźni.

O -- w pewnym sensie -- zawężonym rozumieniu Najświętszego Sakramentu świadczy praktyka udzielania Komunii św. z tabernakulum. Ludzie widzą, że to rozdawane Ciało Chrystusa nie ma nic wspólnego z celebracją Eucharystii.

A to błąd. W Hostii Świętej, umieszczonej w tabernakulum, "mieści się" cała Msza św., czyli obecny jest Chrystus dynamiczny: nauczający, uzdrawiający, wychylony ku człowiekowi. Nawiasem mówiąc, ja do każdej Mszy św. biorę hostie, które będę podczas tej liturgii konsekrował.

Ksiądz jest również jednym z niewielu, którzy starają się udzielać Komunii św. pod dwiema postaciami...

Udzielam w ten sposób Komunii codziennie, oprócz niedzieli...

...w krakowskim kościele Sióstr Wizytek o godzinie...

...osiemnastej.

 

NIE NOWICJAT I NIE AKADEMIK

Wróćmy jednak do znajomych Księdza byłych zakonników holenderskich. Do czego się odwołać, by zrozumieć powody ich odejścia?

Po pierwsze, do tego, że nie zostali dobrze ukształtowani w seminarium duchownym.

Jakie więc powinno być seminarium?

Podkreśla się, że ksiądz powinien żyć w parafii. A seminarium do tego nie przygotowuje, trudno tu mówić o kontakcie ze światem w pełnym tego słowa znaczeniu. Owszem, rodzą się rozmaite inicjatywy, również taka, żeby diakon mógł przez rok pracować w parafii, jak gdyby poznając życie i sprawdzając siebie.

Formacja w seminarium nie może być formacją zakonną, tymczasem nasze seminaria stosunkowo od niedawna prowadzą księża świeccy. Przez wiele lat prowadzili te seminaria misjonarze, którzy zbudowali je na wzór nowicjatu i studiów zakonnych. Na pewno trzeba odejść od tego modelu. A jak to zrobić i w którym kierunku iść? -- oto jest pytanie. Muszą je sobie postawić: miejscowy biskup, rektor seminarium, Episkopat Polski, biskupi z całego świata, bo to jest zagadnienie, które dotyczy całego świata.

Oczywiście można powiedzieć: zlikwidujmy seminaria, niech klerycy mieszkają w domu studenckim, studiują razem z innymi i niech sami próbują budować swoje życie. Ale to jest przesada w drugą stronę, bo trzeba mówić o jakiejś formacji, strukturze duchowej i to seminaria powinny ją budować.

Co to znaczy "struktura duchowa"?

Po pierwsze: nauczyć się modlić. Nikt nie może powiedzieć, że już się nauczył, ale trzeba mieć jakieś pojęcie, co to jest. Czy seminarium to daje? Wkłada się księdzu brewiarz do garści i powiada: musisz odmówić. Ale na tej modlitwie nie może się sprawa zakończyć. To nie może być początek i koniec modlitwy księdza.

W seminarium jest ojciec duchowny, który raz w tygodniu wygłasza konferencje. Ja trafiłem akurat na dobrego ojca duchownego, bo był nim ks. Stanisław Smoleński, późniejszy biskup. On mógł mówić o modlitwie, bo jest człowiekiem modlitwy. Oby w każdym seminarium był taki człowiek.

W seminariach jeden ojciec duchowny przypada na kilkudziesięciu kleryków...

To szaleństwo.

Samo słowo "prezbiter" znaczy "starszy". Chcielibyśmy zapytać o odczucia neoprezbitera, który idzie na parafię -- a jest młody. Idzie do ludzi, którzy mają często ogromne problemy życiowe. Czy nie czuje się bezradny?

Wychodząc z seminarium, powinno się być w tym sensie dojrzałym, żeby być uczciwym człowiekiem. Ta uczciwość to wystarczający spadochron, który może uratować człowieka w każdej sytuacji. Kiedy się jest uczciwym, a nie ma się pojęcia, co powiedzieć, to po prostu trzeba powiedzieć: "nie wiem". Absolutnie nie mam zamiaru nikogo nawracać. Ja tylko proponuję taką drogę życiową, którą nam podał Bóg w Objawieniu. Wprowadziłem taką metodę w szkole średniej, że pod koniec każdej lekcji był czas na pytania. Pamiętam bardzo dobrze, że mówiłem: "nie wiem", że może jeszcze sobie poczytam... Spotkania z młodzieżą uczą człowieka pokory i uczciwości.

Mamy wrażenie, że w seminariach nie uczy się tego uczciwego powiedzenia "nie wiem", ale przeciwnie, że ksiądz ma znać odpowiedź na każde pytanie.

Wtedy musi postawić sobie warunek, że nie dopuszcza do dyskusji. Ale wtedy trzeba siebie zapytać -- po co przyszedłem do klasy, jeśli zamykam im usta?

Czasem zwraca się uwagę, że seminarium promuje przeciętność, że nie tylko najgorsi muszą odejść, bywa, że również najlepsi się tam nie mieszczą...

Może niekonwencjonalni...? Pamiętam, że -- z powodu niekonwencjonalnych zainteresowań -- o mało nie wyleciałem z seminarium. Każdy kleryk miał podczas wakacji iść na praktykę do biura parafialnego. A ja chciałem do "Tygodnika Powszechnego". Na co Ksiądz Rektor: "Mieciu, zastanów się, ty chyba nie masz powołania kapłańskiego".

Życie seminaryjnej społeczności wyznaczają pewne ramy, np. dzwonki. Ktoś powie: ale to jest wygodne, bo kiedy słychać dzwonek, to wszyscy wiedzą, że się wstaje, potem jest dzwonek na śniadanie..., wieczorem jest dzwonek na ciszę. Zastanówmy się jednak, do czegośmy doszli? Gdy po sześciu latach wyjdzie taki facet i braknie mu dzwonków... co wtedy? Jeżeli kleryk przyzwyczai się w seminarium do takiego sposobu życia, potem idzie na parafię i po kilku latach pracy idzie na samotną placówkę -- to może być katastrofa. On nie umie być sam, wychowali go inaczej i on się czuje skrzywdzony, bo nie ma społeczności.

Tymczasem z założenia to powinno być coś zupełnie innego. To parafia ma być jego domem, rodziną, a nie plebania. I nie powinien np. jeść kolacji u siebie, tylko chodząc po domach. Bo co to jest "kolęda"? Wpadnie do domu, poświęci i znika. No bo jak długo wolno mu siedzieć, skoro jest oczekiwany gdzie indziej? Niech ksiądz rozkłada kolędę na cały rok i codziennie chodzi. Okazuje się, że ludzie chcą tych odwiedzin. I to jest właśnie budowanie rodziny parafialnej.

 

(Tygodnik Powszechny)

 

 

 


początek strony
(c) 1996-1998 Mateusz