Czytelnia
Michał Zioło OP

Próba dziennika

 

Jeżeli się tam przybywa na tydzień, zapisuje się słowa, jeżeli na miesiąc, pisze się zdania, jeżeli na rok -- pisze się książkę. Gdy się tam jest dłużej, nie pisze się już wcale...
Matisse o Maroku

 

Casablanca nocą, miliony świateł pod skrzydłem samolotu. Wibrowanie metalu schodzącej do lądowania maszyny. Włoski steward nakłada czapkę, zmęczony, obojętny wobec tych ludzi w dżelabach, dzieci, które przez całą drogę z Rzymu do Maroka popłakiwały. Nie widać portu, statków, Atlantyku. Wszystko po prawej oślepia blaskiem i można się tylko domyślać wielkiej wody.

Po dobrej godzinie zostawiam za sobą światła lotniska w Casablance. W drodze do Rabatu, w wygodnym samochodzie, który uprzejmie podesłała ambasada, rozmawiamy z panem K o listopadowych wyborach. Tu, w Maroku, rozpoczął się deszczowy grudzień. Pracują wycieraczki, wjeżdżamy w noc. Pierwsza noc w Afryce w przytulnym pokoiku na tyłach ambasady. Rano zbudziło mnie pianie kogutów. Przyjechałem. Jestem. Trudno pozbierać myśli. Po porannej kawie i krótkim spacerze zapukałem do drzwi arcybiskupa Michona, którego znałem jedynie z korespondencji. Otworzył starszy, siwy pan w popielatym garniturze, w krawacie. Okazało się, że to właśnie on. Tak, trzyma dla mnie pokój. Według wcześniejszych uzgodnień w Rabacie mam spędzić cały grudzień, odprawić pasterkę dla Polaków, a potem wyjechać do klasztoru trapistów w Fezie. Po obiedzie arcybiskup zmywa talerze i filiżanki, ja wycieram. -- "Nie, nie będziesz miał tu wiele pracy -- śmieje się -- idź, rozejrzyj się po Rabacie". Idę eukaliptusową aleją, potem pod palmami -- wybieram ulice bez specjalnego planu, wiatr kołysze pióropuszami palm. Nowy, słodki zapach ulic. Ciągnie mnie jednak nad wodę. Za murami starego miasta skręcam na most, idę w kierunku Sale -- sławnego miasta marokańskich piratów. To właśnie w nim więziony był bohater moich dziecinnych lektur, Robinson Kruzoe.

Wiatr idzie od Atlantyku. Na plaży walają się zardzewiałe puszki po coli, kawałki poszarpanych sieci, skorupy krabów. Rybacy na patelniach wielkości młyńskiego koła smażą makrele i strąki zielonej papryki. Między straganami z owocami morza spacerują studenci z kajecikami, które trzymają sposobem krótkowidzów tuż przed oczyma. Przysiadam na piachu tuż przy stercie żółtych bidonów po oliwie, podjadam z szarego pakunkowego papieru gorącą rybę, miękiszem chleba wycieram tłuste palce. Wirują we mnie ostatnie rozmowy, twarze przypadkowe z Krakowa, Poznania, Gdańska. Chociaż odbywa się już powolna wentylacja wyobraźni, która przecież nie jest stąd -- więc co najwyżej dyskretnie przeniesie całe swoje gospodarstwo do jednego pokoju, a reszta komórek będzie do wynajęcia. Ale i tak będzie decydować o wszystkim.

Deszcz, deszcz w Rabacie i zimno. Arcybiskup Michon wyjechał na kolejną konferencję episkopatów Afryki Północnej. Przed wyjazdem zostawił mi "roboczy" zbiór dokumentów z zakończonego niedawno synodu swojej diecezji. Uderza w nich niezwykle pokorny ton zleceń i planów dla rabackiej diecezji. Kościół wśród minaretów. Kościół małych wspólnot: francuskiej, włoskiej, hiszpańskiej, polskiej, a także studentów z Senegalu i Kamerunu. Pojawia się słowo dialog i wyjaśnienie tego słowa: świadectwo. Misją tutejszego Kościoła nie ma być nawracanie, ale taki sposób życia, żeby muzułmanie stawali się lepszymi muzułmanami. Oświadczenie skromne, ale ambitne -- dla przybysza podniecające i szlachetne -- dla tutejszych chrześcijan po prostu zapis codziennego doświadczenia; codziennej eucharystii w ogromnych kościołach stawianych jeszcze za francuskiego protektoratu dla klasy społecznej zwanej złośliwie pied noir, dla urzędników osławionej francuskiej administracji, dla kolonów. Ale nie jest to oświadczenie wypływające z poczucia winy i lizusostwa byłych właścicieli. Na cotygodniowych spotkaniach rady parafialnej doświadczam w prowadzonych tu dyskusjach jakiejś powagi i wzajemnego zaufania. Często pojawia się stwierdzenie -- jesteśmy kościołem wielonarodowościowym. Przerzucenie odpowiedzialności Francuzów na barki innych, którzy tu dopiero co przyjechali?

Nie sądzę. Poznaję kilka sióstr Karola de Foucauld -- przeważają Koreanki, z Meksyku przyjechał młody franciszkanin. Blisko katedry, w klimatycznym domu z czarną boazerią działa ośrodek badań nad islamem prowadzony przez dwóch dominikanów. Imponująca biblioteka, sympozja i prosta pomoc w nauce oferowana marokańskim studentom literatury i prawa. La Source -- źródło. Źródło porozumienia? Brzmi to zbyt oficjalnie. Źródło wspólnej wiary w Boga i człowieka? Chyba zbyt ambitnie. Może więc źródło wspólnego niepokoju? Tak właśnie.

Tak, wiem, za mało w tych notatkach egzotyki, barw i muzyki, za mało filmu. Jakiś podświadomy lęk krępuje rękę, może estetyczne ściśnięcie, żeby nie napisać kolejnego przewodnika po egzotycznej krainie, gdzie tamaryszki, olbrzymie areokanie, oleandry lub zapach broszetów, kobiety strojne w tazrę i lebrę. Może przestroga Matissa, którą wziąłem za motto tej Próby... Może jeszcze za wcześnie?

A ludzie są tu piękni. Ile wzruszenia dostarcza dyskretna nieskromność oczu, kiedy znad kawy w podrzędnej restauracyjce obserwuję przechodniów, ich twarze... Berberzy z gór, którzy w handlu są podobno lepsi od Żydów, spod kaptura dżelaby wygląda czasem jasna, usiana piegami twarz, zerkają niebieskie oczy. Smagli Arabowie, czarni Arabowie, Afrykańczycy. Ludzie kraju zachodzącego słońca.

Jadę pociągiem do Fezu. W przedziale kilku Marokańczyków. Ten naprzeciwko mnie pije z plastikowego kubka kawę. Bierze nieduży łyk, potem częstuje swojego sąsiada z prawej, potem mnie, potem eleganckiego mężczyznę, który jedzie ze swoim małym synkiem. Mężczyzna odmawia. Synek wywija wielkim plastikowym pistoletem, mierzy do wszystkich, zanosi się od śmiechu, kiedy włączam się do jego zabawy i udaję martwego. Pasażerowie podchwytują pomysł i raz po raz osuwają się bezwładnie na siedzeniach. Zniecierpliwiony ojciec odbiera mu wreszcie pistolet, a my przy wtórze dziecięcego płaczu wracamy do picia kawy.

Północ Afryki. Przenikliwe zimno z wieczora. Klasztor trapistów w Fezie, niegdysiejszy hotelik "na godziny" odkupiony przez siostrę Madelaine -- tę od Małych Sióstr Jezusa, zaadaptowany na nowicjat. Potem dom wzięli trapiści. Skrawek ogrodu z przysadzistymi drzewami mandarynek, rozrosłe dzikie daktylowe palmy. Tuż pod domem, który stoi na skarpie -- kurnik i klatka z królikami. Ogród łagodnie opada aż do urwiska, głębokiej na 70 metrów przepaści, w którą z drugiego brzegu wali nieprzerwany strumień nieczystości zbieranych z kanałów Fezu.

Napisałem dzisiaj do Maćka. Do koperty włożyłem także kawałek "prozy dla ubogich" -- dla żartu. Z klasztoru trapistów. Pisałem o kulejącym mule i maści przyrządzonej przez klasztornego infirmarza i starym prześcieradle podartym na bandaż. Taka proza "robi się" sama. Kilka egzotycznych zwrotów, naparstek klasztornego klimatu: twarda dyscyplina i miłość... Tak, są takie książki pisane przez zakonników, które później udręczają maluczkich. Ten trucht w sandałach na bosą nogę, te kaptury, obrabianie motyką grządek, kiedy świat wokół huczy i szaleje, dzwon z daleka bijący na nieszpory. To prostowanie się i przyjemny ból w krzyżu. Tajemnice ziół i nalewek, dojrzewające na stolnicach sery. Omamia to nowicjuszy i węszą oszustwo, ale nie w książkach -- w życiu.

Braci jest czterech: Jean de la Croix, Gui, Bruno, Jean-Batista. Po prostu mnie przyjęli. Chodzą w poszarzałych i wytartych habitach ze skórzanym paskiem na szkaplerzu. Do modlitwy zakładają białe cuculle z szerokimi rękawami. Do mszy świętej stuły grubo tkane z białej wełny z czarnymi paskami jak z tałesu. Dzwon, który budzi nas przed czwartą rano, wisi na długim drucie u schodów. Ktoś pociągnął go olejną farbą w kolorze ściany. Klasztor nie jest duży -- właściwie dwa wąskie korytarze. Na parterze od słonecznej strony -- lektorium, kuchnia, refektarz, kaplica, po drugiej stronie -- pralnia, zakrystia, składzik z narzędziami i spiżarenka. Na górze pokoje braci z małymi tarasami nakrytymi matami z bambusa i pomieszczenia dla gości. Przy domu na łańcuchu pies. Duży podpalany wilczur. Bulgoce mu w gardle, gdy widzi nieznajomych. Trzymany krótko przy pysku przez ojca Gui obwąchał moją rękę. Przyjaźnie zamachał ogonem. Na drugi dzień znów- bulgotał na mój widok.

Moim umęczonym pracą przyjaciołom -- cześć. A ja ścinam wielką srebrzystą maczetą zeschłe gałęzie. Wyrywając pokrzywy, widzę na grządkach podjadające sałatę żółwie. Kiedy dźwigam zielsko na kompost -- w dole na dnie przepaści białe ibisy na chudych nóżkach wyławiają ze ścieku odpadki. A na wzgórzu po drugiej stronie dwaj chłopcy dmą w mosiężne długie trąbki, pobekują przez chwilę, potem kucają na kamieniach, oglądają te trąby. Rozpoczął się ramadan -- miesięczny post muzułmanów.

Gdyby żył mój ojciec, na pewno by zapytał: a co takiego jedzą ci trapiści? Opisuję więc trochę dla niego, chichocząc w duszy, bo nietrudno mi wyobrazić sobie jego miny. Jean de la Croix najczęściej gotuje kartofle z marchewką, czasem buraki ćwikłowe. Do wody wrzuca ząbek czosnku i podlewa oliwą. Jak się zagotuje, wrzuca ugotowane wcześniej jarzyny, bierze mikser i po chwili powstaje coś na kształt zupki dla niemowlaków. Koloru nijakiego. Talerz po zupie wyciera się chlebem i ląduje na nim porcja przetartych ziemniaków. Pierzasta sałata i kawałek sera kończą posiłek. Można jeszcze sięgnąć po mandarynki. Rosną na rozłożystych drzewach porastających stok naszego ogrodu. Brat Jean-Batista robi z nich konfitury.

Kolacja. To, co zostało z obiadu. Pijemy wodę z sokiem miętowym. W niedzielę jest ciastko. Przy posiłku zawsze ktoś czyta. Słuchamy też z magnetofonu kaset dla niewidomych. Teraz skrzeczący głos wyrzuca Wyznania św. Augustyna. Brat Gui chciał mi zrobić przyjemność i podczas obiadu popłynęło po francusku Boże coś Polskę.

O 4.00 -- Godzina czytań, 7.15 -- laudesy, 7.45 -- Eucharystia. Przedtem trzeba jeszcze wypić kawę i zagryźć kawałkiem chleba. 8.45 -- tertia. Po tej małej godzinie idziemy do kuchni zmywać naczynia. Wszyscy. To cały obrządek. Ciepłej wody w klasztorze nie ma -- trzeba ją grzać w wielkim garnku. Potem wrzątek leje się do dwóch wanienek. Gui szczotkuje rondle, ja płuczę, Bruno wyciera. Można po zmywaniu przysiąść przy stole i pomóc obierać marchew i kartofle na obiad. Zajęcia własne ciągną się do sexty, czyli do 12.30. Idę z Jeanem-Pierrem czytać i komentować regułę św. Benedykta. Takie dostaliśmy polecenie.12.45 -- obiad, zmywanie,14.45 -- nona, potem do nieszporów fizyczna praca. Ogród, dom, pranie, sprzątanie. O 18.00 -- nieszpory, adoracja, kompleta. Potem spać, spać. Słychać samochody, wołania rowerzystów, klaksony. Gaśnie światło w klasztorze. Ludzie teraz dopiero wracają do domów.

Jest zimno, trzeba dogrzewać małym piecykiem na gaz. Koło wieczoru zrywa się wiatr od Atlasu i kołysze palmami tak, że opadają zeschłe liście i jak grad sypią się pomarańczowe kuleczki dzikiego daktyla. Klasztor cysterski nazywany jest w tradycji "szkołą miłości", co narzuca może skojarzenia związane z jakimś ustawicznym staraniem się, skrzętnością w pokonywaniu samego siebie. Chyba najbardziej owocne są dni, kiedy oczywiście modlimy się i pracujemy, ale bez wzmożonej refleksji.

Prolog Reguły św. Benedykta. "I to jest właściwie cała Reguła -- mówi Jean-Pierrre z Atlasu -- właśnie posłuchaj". A my bez przerwy próbujemy stawiać pytania o swoją tożsamość. Kim jestem, dlaczego w tym miejscu...? Prostej, jednoznacznej odpowiedzi udzielić trudno. Definicja chrześcijańskiego mnicha nie ogranicza się do kilku sformułowań. Umyka naszej precyzji nazwania. Wiem jedno -- muszę słuchać. I w konkretnej wspólnocie, która ściśle powiązana jest z Kościołem, jest Kościołem. Dla mnicha nie jest ważny kolor habitu, bo mnich jest głębiej, nie jest bożkiem szacowna tradycja, bo on jest człowiekiem znikąd, a zarazem odłączenie się od tego wszystkiego, co zostało mu przekazane, co Kościół zatwierdził, pokolenia braci ocaliły w gestach i pamięci powoduje fiksację i śmierć. Boimy się słuchać, bo spodziewamy się, że Bóg może wypowiedzieć do nas to najgorsze... Tak do końca nie wierzymy w Bożą radość, w Boże szczęście...

Dotarło do mnie po tylu latach, że Bogu należy się chwała, że należy padać przed Nim na twarz. Tu, w Fezie, po każdej modlitwie bracia mimo wieku dokonują tych głębokich prostracji przed Bogiem. Bogu należy się chwała, to znaczy, że On jest we wszystkim Pierwszy. W padaniu na twarz nie ma lęku -- jest drżenie, które nie wypływa z naszej psychiki, z naszej pokornej postawy, wzruszenia itd., ale jest niejako "obiektywne" -- dane z zewnątrz, od Niego. Drżenie zamyka usta egoistycznej skardze, zajmuje miejsce pytań -- tych książkowych (zadawanie pytań może czasami się okazać "uczciwą" ucieczką od Boga), gna nas do przodu i nie pozwala na dotykanie odchłani ciemności, które w nas są. Ktoś powie, że to nieludzkie. Przecież doświadczamy rozstań, pożegnań, na zawsze utraty ulic, domów, pamiątek. Ocieramy się o rozpacz ostateczną. Ktoś powie, że czuć w tym pisaniu duszę derwisza, człowieka fanatycznego, bez uczuć. Dotykanie ciemności może oczywiście wydawać się w tym pewnym momencie życia nabywaniem mądrości, ale kończy się zazwyczaj zaskakującą obojętnością wobec ludzi, ich cierpienia, obojętnością wobec całej biedy świata. Drżenie, ten ustawiczny ruch duszy, zaprawia nas w niecierpliwości oczekiwania na spotkanie z Bogiem. Biegniemy do Niego, a On wciąż oddala się, zwija swój namiot i przenosi go na inne miejsce. Jest wolny. Przychodzi na człowieka taki moment, że porzuca tę całą tkliwość i upewnianie się, czy Bóg kocha mnie naprawdę i czy jest blisko i staje przed Bogiem jako sługa, gość w Jego namiocie.

Dom Andre Louf cytuje doskonałą sentencję Ojców Pustyni. Jeden brat pyta drugiego: "Kto to jest mnich?" A drugi odpowiada: "Ten, który każdego dnia zadaje sobie pytanie: kto to jest mnich?" Niech nas nie zwodzi pozorny spryt tej odpowiedzi. Jest w niej zawarty cały ogrom pracy wyzwalania się z siebie i oddawania czci Bogu. Jest w niej porzucenie siebie, wydarcie się z siebie mocom naszych psychicznych i duchowych odmętów, odkrycie Jedynego. Nie jest ważne, kim jestem, bo oto ukazuje się Ten, Który Jest. Biegnijmy do Niego. "Gotowe jest serce moje". To również jedna z definicji chrześcijańskiego mnicha.

Jestem gościem w namiocie Boga, jestem w drodze -- tak opisuje nasze życie św. Benedykt. Ile w tym pociechy. To znaczy pociechy płynącej z wiary w obcowanie świętych. Więc falowanie morza o świcie, żywiczny zapach sosny na wydmach stają się "przeniesione", ocalone? I Wilno z chmurami zapowiadającymi deszcz, moja Matka i ja, i przyjaciele siedzący pod Zamkową Górą, z odbitymi stopami po pielgrzymce do Ostrej Bramy. I miłość trwa? Tak, trwa.

Przyznam się do uczucia zazdrości, kiedy ktoś opowiada mi o wspólnotach francuskich tzw. nowego monastycyzmu. Zdaję sobie sprawę, że nie można "wziąć i założyć" czegoś podobnego w Polsce. W takim dziele musi być Duch Pański. Ale przecież On mówi i do tego Kościoła. Mówi o modlitwie. Ile to już osób spotkałem w moim życiu pełnych pragnień i marzeń: gdyby tak, proszę ojca, założyć dom, w którym prowadzilibyśmy życie modlitwy i pracy. Spróbujcie -- zawsze odpowiadałem. Na tym się kończyło. Co powalało te dobre zamiary? Lęk przed urzędnikami kościelnymi? Brak pieniędzy na kupno domu? Lęk przed opinią ludzką, która taką grupę będzie uważać za sektę? Jeśli nawet coś powstało, to żyło kilka miesięcy -- do pierwszej kłótni domowników -- potem każdy szedł w swoją stronę. Brak nam śmiałości, brak nam gniewu. Duch mówi do tego Kościoła, pragnie wielkiego zrywu ludzi, którzy w sercu czują potrzebę powierzenia się Bogu na całe życie we wspólnocie żyjącej w Kościele i dla Kościoła. Nie wszyscy jednak czują, że ma być to wspólnota z tradycjami wielowiekowymi, chociaż -- jak mówią doświadczeni -- takie grupy ludzkie są sprawdzone i "bezpieczne". Wierzę, że również w nowych formacjach tkwi źródło naszej odnowy. I co bym nie mówił z przekąsem o dopracowanych detalach wspólnot francuskich "nowego monastycyzmu" habity, drewniane miski, cele zamykane na skobel, etc., to jednak żywię dla nich niekłamany podziw i wdzięczność za tę odwagę oddania życia Bogu. Za to otwarcie przestrzeni dla innych i to w taki sposób, że doświadczają pustyni, lecz bez zgorzknienia.

Klasztor w Fezie jest filią algierskiego konwentu Matki Bożej Góry Atlas. Bracia z Algierii często telefonują do nas. Przy obiedzie pada krótkie: "dzwonił o. Christian, wszystko w porządku". Po pewnym czasie zrozumiałem, że te telefony z Algierii, to sygnał, że bracia żyją. Jeszcze żyją...

Milczenie mnicha rodzi się ze współczucia. Nie jest on na tyle literatem, żeby sobie zdawać sprawę z "zająkliwości języka". Milczy, bo wie więcej, ale nie przymyka oczu w sennej mądrości guru. W milczeniu jest zawarte najwspanialsze błaganie Boga, żeby się już zlitował. Wystarczy spojrzeć w oczy tym ludziom w czarnych kapturach. Mnisi milczą, bo umieją opowiadać tylko prosto: "ptak siedzi w gnieździe", "spadł deszcz". I stają się bezradni jak dzieci, kiedy ktoś ciągnie ich za język, domagając się wyjaśnień. Co innego dominikanie -- ci spadają na pytającego drapieżnie jak szkolone ptaki. . .

Niedzielne popołudnie. Przenikliwy zimny wiatr z Atlasu. Idziemy z bratem Bruno do piekarni. Czarna czeluść z migotliwymi płomykami. I w tych błyskach biały fartuch piekarza. Sklepiki na starym mieście. Jeden obok drugiego. Malutkie, tłoczące się jak dzieci przed szkołą. Zmurszałe witryny, łamane, obłażące z zielonej farby okiennice. A na nich przybite: skóra antylopy, skóry jeżów, racice małe i duże. I klatka z pasiastym grzebieniastym dudkiem. Chwieje się uderzona skrzydłami ptaka. Na ulicy przy klasztorze dzieci zjeżdżają na tutejszych deskorolkach: zbite z desek krzyżaki i koła z dużych łożysk od samochodów. Zapachy. Z początku obce. Inaczej pachnie ziemia. Słodko. Nawóz pachnie słodko, kompost, odpadki. Ten zapach idzie gdzieś w głąb czaszki i już zostaje na zawsze. Tak pachnie Maroko. Ale dziś wiatr niósł nasz październikowy bukiet zapachów. I samoczynnie włącza się film: wracamy z lasu zwanego Zwierzyńcem, wnosimy do przedpokoju -- jak to mówiła matka -- "zapach zająca". Siadamy do herbaty z sokiem. Czarny bez rozgrzewał, przyspieszał bicie serca. Zaraz po naszym wejściu na szybach igiełki drobnego deszczu. Potem cięższe krople. Wiatr bije gałęzią o rynnę. Zaszyty w ciepłym kącie wygładzam pilnikiem maszty mojego nowego żaglowca.

W stajni za ogrodzeniem z bambusowych tyczek osioł sąsiada dopomina się o wiązkę trawy. Wydaje głos -- ni to ryk, ni stękanie. Z doliny odpowiada mu drugi. Świt, w dole jeszcze żółte sodowe lampy, niewielki ruch na obwodnicy. Na porannej lekcji z Reguły św. Benedykta o. Jean-Pierre pokazał mi swój kajecik, w który wkleja co ważniejsze cytaty, czasem listy dla niego szczególnie ważne. Właśnie otworzył na stronie z listem od swojego współbrata trapisty, Senegalczyka. Zmarł niedawno. W swoim życiu zaznał i głębokiego pokoju, zadomowienia w klasztorze w górach Atlasu, i ciemności, choroby, rzucenia w głąb Afryki z pomocą powstającej fundacji trapistów. Czytamy: "Bóg uderza młotem w serce, przekuwa je na nowe... Ból..."

W wolnych chwilach buduję z kory palmowych liści model łodzi rybackiej. Takie łodzie chodziły dawno temu po Zatoce od Helu po Puck. Bracia morza niezwyczajni, ale spraw z żeglugą ciekawi, więc jak skończę łódź, to im wszystko objaśnię. Wszystkie sznurki, bloczki. Nawet udało mi się zrobić małą -- wielkości pudełka od zapałek -- beczkę, na śledzia. Będzie się więc o co zaczepić przy rozmowach o kulturze i historii Polaków. (...) Moja modelarska pasja mnie nie opuściła. I tyle tu wspaniałego lekkiego a trwałego materiału, cudownych cienkich włókien. Nie używam kleju, za farbę służy mi rozpuszczona w wodzie czerwona glinka.

Po pracy w winnicy idę pod dojrzewające cytryny i zrywam kilka do kieszeni. Świetnie gaszą pragnienie, chociaż trzeba odwagi, by małą cytrynę wpakować sobie całą do ust. Ze skórki bije delikatny aromat. Dziś, kiedy walczyłem z chwastami, wykopałem motyką małego żółwia.

Sarabaici -- rodzaj mnichów napiętnowanych w Prologu Reguły św. Benedykta -- żyją w nas. Rodzaj wyjątkowo niebezpieczny, oznaczający się twardością i zdecydowaniem w wyznawaniu tego, co umownie możemy nazwać "Faryzejskim projektem". Powziąć świętą myśl i zdecydowanie ją przeprowadzić bez wsłuchania się w głos Boga. Przeprowadzić ją szybko, by okazał się efekt działania, który dostarczy nam skondensowanej pożywki do ruminatio (czyli będziemy rozważać i delektować się sukcesem lub mordować w myśli wrogów -- przyczynę naszych niepowodzeń).

Życie tu, w klasztorze, nie polega na kondensowaniu wiedzy i doświadczeń pochodzących od Boga. Życie tu to stawianie kroku w wieczność. Z jednej strony doświadczamy przygodności świata, z drugiej -- jak jeszcze tego świata nie umiemy kochać. Podobno młody człowiek nie jest dobrym materiałem na mnicha.

Zakwitło drzewo Mon Dieu -- tak nazywają je Francuzi, nie znam arabskiej nazwy. Zwiastuje ono wiosnę. Na winnych krzewach pojawiły się pierwsze seledynowe listki z czerwoną żyłką. Znów kopię w ogrodzie tym razem przy krzewach lawendy. O 18.00 głuche stęknięcie -- to najprawdziwsza armata wypaliła, dając znak do rozpoczęcia ramadanowego posiłku. Ruch na obwodnicy maleje, głosy miasta cichną. Kto żyw zasiada do stołu. Potem następują odwiedziny krewnych, spotkania na ulicach tak do trzeciej nad ranem. Małe Siostry Jezusa, które codziennie rano uczestniczą w Eucharystii w naszej klasztornej kaplicy, opowiadają, że któregoś wieczoru -- a mieszkają w starej części miasta -- ktoś zapukał. Nieznajomy przyniósł słodkie ramadanowe ciasto.

Przybysz. Czyli kto? Inny. Nawet jeśli nie jest atakowany i pozwala mu się żyć, a nawet chce się go posłuchać i on wtedy opowiada i padają różne dziwne nazwy miejscowości, rzek. Można mówić przy nim tak szybko, żeby nie zrozumiał, pokazać złą drogę, wykorzystać. A nawet jeśli jest zaradny, to przychodzą na niego chwile ciemne, bo z całego bogactwa, które niesie, może dać to, co da się wyrazić prosto, chociaż tutejsza składnia jest delikatnie wycieniowana. O, dobrze pamiętam te opowiadania braci studenckiej o kolegach z ławy -- Arabach, którzy szlachtowali barana na balkonie akademika. Wszyscy się zarykiwali. Przybysz to jest człowiek świętujący na ciasnym balkonie.

"To prawda -- mówi Jean-Pierre z Atlasu -- każdy z nas jest tu przybyszem, mój arabski kuleje". Uśmiecha się, bo wyczuł w moim głosie nutkę dramatyzmu i nie chce, żebym się aż tak bardzo przejmował. -- "Jezus też był przybyszem". -- To prawda -- mówię -- tylko... -- "Tylko co?" -- patrzy na mnie tymi załzawionymi ze śmiechu oczyma.

Smaczki:
- na kolację dzwonią tu alpejskim krowim dzwonkiem;
- rondle, miękkie, cynowe, patelenki na jajecznicę (nikt jej tu nie smaży), żeliwne gary wiecznie osmalone i pocące się tłuszczem;
- niedbałość. Stuły z przaśnej wełny wiszą na kołkach ledwo co obrobionych w bielonej wapnem zakrystii. Gwóźdź wbity w ścianę -- na takim wieszaku zwisają białe płaszcze;
- do posiłku woda z sokiem miętowym w grubych szklankach. Butelka z ciężkim zielonym sokiem zatkana olbrzymim korkiem. Przez szkło prześwieca słońce;
- wczesna kawa -- 6.00, późna kawa -- 7.00;
- na wpół dziki ogród z pokrzywami, cytrynami i drzewami granatu i nagle lastrikowa fontanna na toczonej nóżce;
- ryba z czerwonymi skrzelami oprawiana pod żarówką nazywa się sorel;
- szuflada na sztućce. W jej głębi zakurzona, jedyna, delikatnie grawerowana srebrna łyżeczka do kawy. Skąd tu?
- skarpety brata X z wielką dziurą na palcu. Wszystkie pary. Jego sandały już dziś stanowiące nie lada gratkę dla archeologów dłubiących w historii rękodzielnictwa (podeszwa z dziurą, ale każdego roku zasłaniana kawałkiem skóry).

"Burłaczenie" osła. Kawowy, niewysoki, z kremowymi chrapami pasie się wśród pędów bambusa przywiązany za zadnią nogę do eukaliptusa. Popołudnie. Kobieta w czerwonej chuście pochyla się, zdejmuje postronki, zakłada na osła uzdę ze sznurka i ciągnie, ciągnie oporne zwierzę, przerzuciwszy sobie powróz przez ramię, jak to czynią żeglarze podciągający łódź w górę rzeki.

Huk armatniego wystrzału i przeciągły ryk syren z twierdzy, która góruje nad naszym klasztorem, oznajmiły koniec ramadanu. W dole, pod wzgórzami, palą się światła, ciągną samochody. Jakaś pociecha w upływie dnia, przemijaniu nocy -- bo bliżej Chrystusa, bliżej Domu, Zrozumienia, Pokochania. Kompozycje Josepha Gelineau, które zmuszeni jesteśmy śpiewać na nieszporach, windują nas na poziom Edith Piaff. Czasem odnoszę wrażenie, że nuty w tutejszych kancjonałach są jak słone paluszki do mocnej kawy, a my pogryzamy je i dyskutujemy, dyskutujemy, boleśnie uderzeni Bogiem, światem, ostatnią rewelacją antropologiczną. Ale na pociechę są ptaki w ogrodzie. Sikorki, wróble, kosy, a dziś nawet dudek.

Jezus to nie jest Bóg, któremu się nie udało. Niezwykła, żelazna konsekwencja w słowie i życiu. Bóg nie ma wątpliwości. Mówi nam o rzeczywistości. Mówi z doświadczenia. W człowieku jednak rodzą się pytania i potrzebujemy kogoś, kto mówiłby nam o Bogu i swoim życiem pokazywał, że bez ofiary nie wejdziemy do Domu Ojca. Bogu dzięki, że nagle rodzi się pytanie sprzed dwudziestu laty -- czy nie było innego sposobu tylko śmierć Jezusa? Bogu dzięki, że jeszcze czujemy konieczność takich pytań.

Umarł Brodski. To on napisał: "Witajcie młodzi obcy". Młodzi są obcy. Nie rozumieją bólu rozstań na zawsze, przemijania. Żyją teraźniejszością i opowiadają o Bogu pięknie. Jak synowie Zebedeusza wyciągają ręce po kielich z naiwną wiarą, że są zdolni pić z niego aż do dna. Nie znają choroby, samotności, w której nikogo nie obchodzimy. Z wyższością patrzą na nasze zabieganie o ciepły gest przyjaźni, o krótką chwilę bycia z ukochanym człowiekiem. Wszystko przed nimi. Brzydzę się zazdrością starszych, zazdrością spokojnego snu, sprawnych nóg, głębokiego oddechu. Mam 35 lat. Witajcie młodzi obcy.

Jak trudno nie zwinąć się z bólu, kiedy życie egzekwuje swoje prawa. Jak trudno nie popaść w bunt. Jak trudno nie obklejać drugiego swoim bólem i myśleć współczująco o przechodzących ludziach. Jak trudno nie uważać siebie za szczególny przypadek w nieszczęściu. Brodski napisał przed śmiercią: "Z moich ust nigdy nie zejdzie dziękczynienie". Potrafisz tak?

Wyblakła, spokojna żółć z odrobiną szarości. Rozłożona na wzgórzach, na zachód od klasztoru. Brak intensywności całej tej atmosfery widoków, przeżyć, generuje stan wielkiej pustki -- coś na kształt spokojnego oceanu. Człowiek, mały człowiek przygarbiony w łódce, wiosłuje. Erudycja oddalona, braki w pamięci, zmęczenie bez ukojenia, ale pod sercem pokój, wiara jakaś, że coś się może zdarzyć.

Niepokój. Ambicje utajone, z gatunku szlachetnych. Wymienię je:
- pracowicie spędzić dzień, układając zdania, które ocalą ludzi.
- zdobyć precyzję osądu, żebym wiedział, kiedy jest lenistwo, a kiedy ofiara z nadmiaru rozumienia.
- przekroczyć własny słownik, obrazowanie świata, które znają już ludzie, do których mówię, piszę. Zatrudnić wreszcie tę energię, którą w sobie przeczuwam.
A jednak myśli te biorą się z niepokoju serca, które ludzki ogród uczuć, myśli, doznań chce uporządkować, wygładzić, opanować pod pretekstem zaprowadzenia Bożych porządków. Miłosz na ten czas: "Ogród ma porastać pokrzywami w miarę".

Podjęcie tropu. Astavakra Gita: "Nie pozwól, aby owoce działania stały się twoim motywem, ale też nie przyzwyczajaj się do braku działania". Dziś żegnam się z trapistami z Fezu. Jest koniec lutego. Wracam na chwilę do Polski. Na pożegnanie ofiaruję Jeanowi-Batiście model łodzi rybackiej. Cieszy się. Zakłada drugą parę okularów, cmoka swoim zwyczajem. Przy obiedzie raz po raz odkłada łyżkę i wodzi palcem po kadłubie, żaglu, linach. Brat Gui dramatycznym szeptem do Jeana-Batisty: "Lepiej tak nie dotykać, bo się zepsuje".

W nocy z 26/27 marca uzbrojona grupa islamistów uprowadziła z opactwa Tibehirine w Atlasie siedmiu trapistów. Nie wiadomo, czy jeszcze żyją. Wśród uprowadzonych znaleźli się: ojciec Bruno -- przeor z Fezu, Jean-Pierre, który przez cały miesiąc wyjaśniał mi Regułę św. Benedykta, ojciec Christian -- opat Tibehirine w Algierii, który na zakończenie naszej nocnej rozmowy w Rabacie poklepał mnie po ramieniu i powiedział: "Mikael, wszystko będzie dobrze..."

 

Michał Zioło OP

 

 


początek strony
© 1996-1998 Mateusz