Czytelnia
Jacek Salij OP

Dlaczego zamykamy się na Boga?

 

 

Na to pytanie potrafię sformułować tylko kilka luźnych spostrzeżeń:

1. Bóg wciąż nie jest przez nas rozpoznany jako nasz i mój Najbliższy i Najbardziej Kochający, toteż nieraz się zdarza, że nie ma w nas nawet tęsknoty za tym, żeby stał się On naszym i moim Najukochańszym. Mówiąc inaczej: Nawet przed wieloma ludźmi wierzącymi w Boga zakryte jest dosłowne znaczenie przykazania, że należy Go miłować "całym swoim sercem, całą swoją duszą, ze wszystkich sił swoich i ze wszystkich myśli swoich" (Łk 10, 27; Pwt 6, 5).

"Bóg jest Miłością" (1 J 4, 16) i niewątpliwie każdego z nas kocha bardziej niż najbardziej kochająca matka, mąż czy żona, niż najbardziej oddany przyjaciel. Niewątpliwie On życzy mi (i każdemu) dobra więcej niż ja sam sobie. Mało tego: to właśnie Jego miłość uzdalnia mnie i wszystkich, którzy mnie kochają, do wzajemnej miłości. Jego miłość jest wręcz źródłem istnienia nas wszystkich.

I właśnie dlatego jest On Bogiem zazdrosnym. Zazdrości o nas nie zaniedbał wyznać również Jego Syn Jednorodzony, stanowiący jedno ze swym Przedwiecznym Ojcem: "Kto kocha ojca lub matkę bardziej niż Mnie, nie jest Mnie godzien. I kto kocha syna lub córkę bardziej niż Mnie, nie jest Mnie godzien" (Mt 10, 37).

Zazdrość Boża nie ma w sobie cienia zaborczości. Jest prostą konsekwencją tego, że tylko w Nim, z którego płynie cała nasza zdolność do miłości, możemy prawdziwie kochać ojca i matkę, syna i córkę, i wszystkich, których kochamy. Kto kocha jakiegoś człowieka - w tym również samego siebie - więcej niż Boga, nie kocha bynajmniej za dużo, ale kocha nieprawdziwie, w sposób wypaczony. Zatem zazdrość Boga o naszą miłość jest wyrazem Jego troski o nasze dobro. Bóg jest nie tylko ostatecznym "źródłem wody żywej", ale ponadto bardzo zależy Mu na tym, żebyśmy nie zadowalali się "popękanymi cysternami, które nie mogą utrzymać wody" (Jr 2, 13).

Otóż dopóki nie rozpoznamy w Bogu Najbardziej Kochającego i Najukochańszego, Bóg będzie dla nas tylko wielkim i niepojętym Nieznajomym. Jego wola nie będzie w nas budziła odruchu spontanicznego zaufania, a nawet może się w nas pojawić lęk przed jej poznaniem. A przede wszystkim będziemy niezdolni do prawdziwej zażyłości z Bogiem. Dopiero kiedy człowiek zacznie szukać Boga jako Najukochańszego, którego chciałby kochać z całej duszy i ze wszystkich sił i myśli, doświadczenie Psalmisty będzie się stawało jego własnym: "Dobrze mi jest być blisko Boga! W Panu wybrałem sobie schronienie, by opowiadać wszystkie Jego dzieła!" (Ps 73, 28).

Zarazem warto sobie uprzytomnić, że dosłownie z całego serca będziemy kochać Boga dopiero w życiu wiecznym. Na tej ziemi do końca naszych dni będziemy ludźmi grzesznymi i nawet jeśli Bogu spodobało się obdarzyć nas szczególną zażyłością z Sobą, pozostają w nas jakieś odruchy nieufności wobec Niego. Podejrzenie, że może Bóg nie jest nam bezinteresownie życzliwy, było początkiem grzechu pierworodnego (por. Rdz 3, 5), jest nim wypełniony każdy ludzki grzech, a jakieś jego resztki trwają na tej ziemi nawet w Bożych przyjaciołach. Wydaje się, że nasze kłopoty z rozpoznaniem w Bogu kogoś Najbardziej Kochającego i Najukochańszego oraz wszystkie formy naszego zamykania się na Boga mają swe źródło właśnie w tym podejrzeniu.

 

2. Nieznajomość Boga nigdy nie jest czysto negatywna, zawsze uwikłana jest w jakieś fałszywe o Nim wyobrażenia. Przypatrzmy się na przykład fałszywym wyobrażeniom o Bogu, jakie kryją się za naszymi dwoma najbardziej chyba spontanicznymi reakcjami na postępującą sekularyzację. "Bóg powinien to docenić - nazwijmy jasno nie do końca uświadomione myśli niejednego z nas - że choć tylu ludzi o Nim zapomina, przecież ja przy Nim trwam". A drugi, nie zawsze kontrolowany, odruch na społeczne odchodzenie od Boga to lęk o przyszłość wiary w Niego i o przyszłość Kościoła.

Oba te odruchy zdradzają skłonność do traktowania Boga prawdziwego na podobieństwo bożków, które nie istnieją. To bożkowie są mocni liczbą i przywiązaniem swoich wyznawców: ponieważ w rzeczywistości nie istnieją, tracą nawet swoje istnienie psychologiczne i kulturowe, kiedy ludzie przestają się do nich modlić i składać im ofiary.

O Bogu prawdziwym mało byłoby powiedzieć, że istnieje rzeczywiście. Istnieje w sposób niewyobrażalnie intensywny: jako jedyny, który nie mógłby nie istnieć i który udziela istnienia wszystkiemu, co istnieje. W porównaniu z Nim, istnienie najdoskonalszych nawet stworzeń jest jakby nieistnieniem. On jeden istnieje z samej swej istoty.

Toteż jest On absolutnie transcendentny wobec wszystkich swoich stworzeń. Żadne stworzenie nie może Go w najmniejszym stopniu wzbogacić, nie może też przyczynić Mu straty. Zatem Jego miłość do stworzeń rozumnych i uzdolnionych przez Niego do miłości jest absolutnie bezinteresowna: kochając nas, Bóg sam nic na tym nie zyskuje, nie wzrasta w swojej doskonałości ani w szczęściu, On po prostu kocha absolutnie bezinteresownie. Również nasza niewiara, a nawet nienawiść do Niego, w żaden sposób Mu nie zagraża. Jeżeli naszymi grzechami zadajemy Mu ból (por. Iz 43, 24b), jest to ból zadany Komuś kochającemu absolutnie bezinteresownie, w żaden sposób nie zaciemniający Jego nieskończenie doskonałego Boskiego istnienia.

Zatem lęk o przyszłość wiary w Boga świadczy o zdeformowaniu mojej własnej wiary, o uwikłaniu jej w zbyt ludzkie wyobrażenia o Nim. Człowiek autentycznie wierzący, kiedy widzi, jak ludzie odchodzą od Boga, doświadcza przede wszystkim niepokoju i bólu, że jego bracia i siostry porzucają źródło wody żywej i ulegają jakiejś samobójczej pokusie życia na pustyni, gdzie grozi im śmierć. Jemu samemu zaś do głowy by nigdy nie przyszło uważać się za dobroczyńcę Boga, raczej nieustannie Mu dziękuje za zupełnie niezasłużoną łaskę trwania przy Nim, mimo że tylu ludzi lepszych i wspanialszych się zagubiło.

Negatywny wpływ fałszywych obrazów Boga na nasze zamykanie się przed Nim zasługiwałby na całą książkę. Zauważmy na przykład, że ten jedyny sługa z przypowieści o talentach, który zmarnował swoje życie, miał fatalnie nieprawdziwy obraz swego pana, co uformowało w nim postawę przestraszonego niewolnika (por. Mt 25, 24n). Jeśli sobie przypomnieć dokonaną przez Kanta krytykę moralności heteronomicznej, czy lęki Nietzschego i Sartre'a przed Bogiem, zagrażającym jakoby ludzkiej wolności, nie będzie przesadą twierdzenie, że wręcz cała nasza cywilizacja europejska nie umie radykalnie przezwyciężyć niektórych, nieraz bardzo fałszywych, wyobrażeń o Bogu.

 

3. Spróbujmy zrozumieć, na czym polega zamykanie się na Boga, jakie dokonuje się obecnie na miarę całej naszej europejskiej cywilizacji, mianowicie w procesach sekularyzacyjnych. Jest to sekularyzacja gigantyczna, trwająca już trzecie stulecie, próba sprowadzenia wiary w Boga do pogańskich o Nim wyobrażeń. Nurt ateistyczny stanowi tylko stosunkowo niewielki strumyk w postępującej sekularyzacji. Większość zsekularyzowanych ludzi nie zamierza wyrzekać się Boga, pragnie nawet zachować swoją chrześcijańską tożsamość religijną. Zeświecczenie da się bowiem doskonale pogodzić z uznawaniem Boga, jego istota polega bowiem nie na odrzuceniu Boga, ale na takim układaniu życia, zarówno indywidualnego jak społecznego, jakby Boga nie było.

Bóg społeczeństwa zsekularyzowanego istnieje gdzieś daleko. Właściwie to jest On jakąś mądrą i potężną istotą pozaświatową, która stworzyła świat i której uznawanie dobrze człowiekowi robi - bo można się do Niego odwołać w momentach uroczystych (ślub, urodziny dziecka, pogrzeb, coroczne święto) i szukać u Niego ratunku w sytuacjach trudnych (choroba, egzamin, takie lub inne zagrożenie). Nie wiadomo nawet, czy On wtedy człowiekowi pomaga (bo jest przecież bardzo daleko!), ale człowiekowi dobrze robi odwołanie się do Niego w takich szczególnych okolicznościach.

Jeszcze w jednym społeczeństwo zsekularyzowane, nawet jeśli nominalnie przyznaje się do chrześcijaństwa, wyobraża sobie Boga po pogańsku: jest On wielkim Nieznajomym, na temat którego wysuwamy różne, nieraz sprzeczne z sobą, domysły, ale którego tak naprawdę nie poznamy nigdy.

Tę gigantyczną ucieczkę od Boga żywego i prawdziwego, jaka dokonuje się w Europie od czasów Oświecenia, znakomicie streścił Jan Paweł II w swojej książce Przekroczyć próg nadziei. Bóg mentalności oświeceniowej - pisze papież, odpowiadając na pytanie ósme i dziewiąte - "jest stanowczo Bogiem pozaświatowym. Bóg obecny w świecie wydawał się niepotrzebny dla umysłowości wykształconej na przyrodniczym poznaniu świata. Podobnie Bóg działający w człowieku miał się stać niepotrzebny dla nowoczesnej świadomości, dla nowoczesnej nauki o człowieku, badającej mechanizmy świadome i podświadome jego postępowania. Racjonalizm oświeceniowy wyłączył prawdziwego Boga, a w szczególności Boga Odkupiciela poza nawias. [...]

Oznaczało to, że człowiek powinien żyć, kierując się tylko własnym rozumem, tak jakby Bóg nie istniał. Nie tylko wypada poznawać świat obiektywnie, tak jakby Bóg nie istniał, gdyż założenie istnienia Stwórcy czy Opatrzności nie jest nauce na nic potrzebne, ale trzeba również postępować, tak jakby Bóg nie istniał, to znaczy, tak jakby się światem nie interesował. Racjonalizm oświeceniowy mógł się zgodzić na Boga pozaświatowego, zwłaszcza że jest to tylko pewna niesprawdzalna hipoteza. Konieczne jednak było, by takiego Boga wyeliminować ze świata. [...]

Dla umysłowości oświeceniowej światu nie jest potrzebna miłość Boga. Świat jest samowystarczalny. A z kolei Bóg nie jest przede wszystkim miłością. Jeżeli już jest, to jest samym rozumem, rozumem odwiecznie poznającym. Natomiast nikomu nie jest potrzebna Jego interwencja wewnątrz świata, który istnieje, który jest samowystarczalny. Taki właśnie samowystarczalny świat, przejrzysty dla ludzkiego poznania, coraz bardziej wolny od tajemnic w wyniku działalności naukowej, coraz bardziej staje się poddany człowiekowi jako niewyczerpalne tworzywo, człowiekowi - demiurgowi nowoczesnej techniki. Taki właśnie świat ma uszczęśliwić człowieka".

Otóż zamykanie się bez reszty w świecie doczesnym skutecznie oddala człowieka od Boga, ale zarazem wykorzenia go z autentycznej rzeczywistości. Biblijny opis losu buntowników z czasów Wyjścia trafnie oddaje sytuację, jaką z całą dobrowolnością wybierają dla siebie społeczeństwa zsekularyzowane: "Ziemia otworzyła swoją paszczę i pochłonęła ich razem z ich rodzinami, jak również ludzi, którzy połączyli się z Korachem, wraz z całym ich majątkiem. Wpadli razem ze wszystkim, co do nich należało, żywcem do szeolu, a ziemia zamknęła się nad nimi" (Lb 16, 32n).

Powiedzmy oględnie: Zasypanie się w ziemi nie jest najszczęśliwszym sposobem korzystania nawet z dóbr tylko ziemskich. A mówiąc wprost: Odejście od Boga grozi przekształceniem się całej naszej cywilizacji w cywilizację śmierci, w cywilizację zbiorowego samobójstwa. Wzrastające poparcie dla aborcji i eutanazji, rozpadanie się najbardziej nawet elementarnych więzi rodzinnych i kryzys praktycznie wszystkich autorytetów społecznych, pogłębiające się poczucie bezsensu życia i plaga narkomanii, pogrążanie się milionów ludzi w destruktywnej samotności i zmniejszające się zrozumienie dla służby społecznej - to najbardziej rzucające się w oczy dowody, że cywilizacja śmierci stanęła już u naszych bram.

Po prostu rzeczywistość jest Boża, cała zanurzona w obecności Boga kochającego. Nie jest w naszej mocy ustanowić, że my nie chcemy, by Bóg był tak blisko, że wolimy Go mieć gdzieś daleko. Kiedy zaczynamy kształtować swój świat daleko od Boga, znaczy to po prostu, że uciekamy od rzeczywistości: i nie tylko od Boga wówczas uciekamy, ale również od samych siebie, a nawet od sensownego radowania się wartościami doczesnymi. Wcześniej czy później musi okazać się, że umieściliśmy swoje życie w jakichś wymiarach ułudy, gdzie króluje nicość i śmierć.

Bóg na ten nasz bunt odpowiada prawdziwie po Bożemu: "Jaką nieprawość znaleźli we Mnie wasi przodkowie, że odeszli daleko ode Mnie?" (Jr 2, 5). I ostatecznie, żeby tylko nas uratować, daje nam swojego Jednorodzonego Syna. Również dzisiaj, każdy, kto Go przyjmie całym sercem, "nie zginie, ale będzie miał życie wieczne" (J 3, 16).

Nie należy wykluczać tego, że wszechmocne miłosierdzie Boże planuje dla naszego pokolenia jakąś gigantyczną realizację przypowieści o synu marnotrawnym. Jeśli dobrze się wczytać w tę przypowieść, jasno z niej wynika, że oddalając się od ojca, oddalił się on zarazem od samego siebie. Opis nawrócenia zaczyna się od słów (szkoda, że zgubionych w przekładzie Biblii Tynieckiej): "Wtedy w s z e d ł  w  s i e b i e..." (Łk 15, 17). Otóż niezależnie od tego, czy dzieckiem marnotrawnym będzie poszczególny człowiek, rodzina czy całe wręcz społeczeństwo, nawrócenie jest nie tylko powrotem do Boga, ale również odzyskaniem samego siebie.

 

4. Nie ostatnią przyczyną naszego zamykania się na Boga jest doznawana przez nas lub przez innych krzywda i cierpienie. Odruch obrażenia się na Boga wydaje się wówczas czymś psychologicznie zrozumiałym: "Jeśli jesteś Miłością, to jak mogłeś do tego dopuścić?" Niekiedy znów, stojąc wobec przerastającego nas cierpienia (swojego lub cudzego), doświadczamy z empiryczną wręcz oczywistością nieobecności Boga. Sprawiedliwy Hiob doświadczył jednocześnie jednego i drugiego. Jego żarliwe pragnienie rzucenia Bogu w twarz swoich oskarżeń dramatycznie rozbijały się o poczucie Jego nieobecności: "Pójdę na wschód: tam Go nie ma; na zachód - nie mogę Go dostrzec" (Hi 23, 8).

Trzema bardzo mocnymi klamrami cierpienie zamyka nas na Boga i dopóki nie znajdziemy do nich klucza, zachowa ono swą złowrogą moc oddzielania nas od Boga. We wszystkich trzech wymiarach kluczem jest nie teoretyczne wyjaśnienie, ale realna postawa i czyny.

Po pierwsze: Musimy się oduczyć wszelkiego oskarżania Boga, bo jest to i niemądre, i niesprawiedliwe. Warto sobie uświadomić, że Ten, który jest samą Miłością, stoi ponad wszelkim oskarżeniem ze strony swych stworzeń, i jeśli kiedykolwiek kierujemy przeciwko Niemu jakieś oskarżenia, mogą one dotyczyć tylko naszych fałszywych o Nim wyobrażeń, nigdy zaś Boga Prawdziwego. Doświadczył tego również sprawiedliwy Hiob. Bo kiedy stanął wreszcie w obliczu Boga, zrozumiał, że jego oskarżenia były kompletnie chybione, a posunął się do nich tylko dlatego, że swoje cierpienie przeżywał nie dość blisko Boga: "Dotąd Cię znałem ze słyszenia, obecnie ujrzałem Cię wzrokiem, stąd odwołuję, co powiedziałem, kajam się w prochu i popiele" (Hi 42, 5n).

Oskarżając Boga, powiększamy tylko dramat cierpienia, bo trudno nam wówczas zauważyć, jak bardzo to my sami zasługujemy na oskarżenie. Można dramatycznie wołać przeciwko Bogu, dlaczego dopuszcza do tego, że dzieci umierają na raka, ale przecież to nie Bóg jest sprawcą tego, że nieszczęście to zwielokrotnia się na terenach ekologicznie zdewastowanych. I to nie Bóg jest sprawcą tych niewyobrażalnych nieraz cierpień, jakie wynikają z braku miłości wśród nas oraz z miłości wypaczonej. Nie zgłębimy wszystkich przyczyn ludzkich cierpień, niektóre z nich wydają się niezależne od ludzkiej woli, ale próbujmy przynajmniej usuwać te z nich, za które to właśnie my ponosimy odpowiedzialność.

Po wtóre: Nigdzie tak dotkliwie jak w cierpieniu człowiek nie doświadcza nieludzkości świata pozbawionego miłości. Otóż świat nieludzki to zarazem świat bezbożny. Zatem to nie przypadek, że Chrystus Pan każe nam kierować naszą miłość zwłaszcza tam, gdzie nasi bliźni cierpią (por. Mt 25, 31-46). Podanie ręki człowiekowi cierpiącemu, a nawet tylko kochające towarzyszenie mu w jego cierpieniu jest jakby czymś więcej niż aktem miłości do tego człowieka: dzięki takim aktom miłości cały nasz świat przybliża się odrobinę do Boga.

Po trzecie: Cierpienie ma w sobie ciemną moc paraliżowania naszych zdolności do miłowania. Wystarczy nieraz zwyczajny ból zęba, żeby z człowieka wyparowały wzniosłe postanowienia realizowania zasad miłości. Natomiast człowieka doznającego krzywdy ogarniają wręcz pokusy aktywnego nieliczenia się z prawem miłości. Otóż brak miłości, a tym bardziej postępowanie przeciwne miłości, stanowi oczywiste zamknięcie się na Boga: "albowiem kto nie miłuje brata, którego widzi, nie może miłować Boga, którego nie widzi" (1 J 4, 20).

Tylko Chrystus może nam udzielić takiej mocy miłowania, nawet w najbardziej niekorzystnych sytuacjach, która rozbroi tę ciemną moc obecną w cierpieniu. On nawet na krzyżu kochał wszystkich, każdego stosownie do jego sytuacji. Co więcej, On samo nawet swoje potworne cierpienie potrafił przemienić w jeden niepojęcie wielki czyn miłości. Krótko mówiąc: Sytuacje szczególnie zamykające nas na Boga Chrystus Pan ma moc przemieniać w miejsca wyjątkowo intensywnego otwierania się na Niego.

 

5. Wróćmy jeszcze do fałszywego przeświadczenia, jakie rozpowszechniło się w społeczeństwach zsekularyzowanych, jakoby Bóg był od nas niezmiernie daleko. Otóż warto zauważyć, że już samo to przeświadczenie zamyka nas na bliższy kontakt z Bogiem. Z kimś dalekim wystarczy kontaktować się tylko od czasu do czasu, a szukanie głębszej zażyłości byłoby wręcz czymś nietaktownym.

Powiedzieliśmy już, że człowiek wyobrażający sobie Boga jako bardzo oddaloną istotę pozaświatową czasem jednak się modli. Ale przypatrzmy się jego modlitwie: świadczy ona o tym, że modlący się albo zapomina, że Bóg jest kimś żywym i osobowym, albo nawet nie ma pewności, czy On w ogóle istnieje. Modlitwa człowieka zeświecczonego jest bowiem jednostronnym wysyłaniem komunikatów w kierunku Boga. Modlącemu się w taki sposób zazwyczaj nawet do głowy nie przychodzi, że może również Bóg chciałby mu coś powiedzieć.

Owszem, człowiek zeświecczony dowiaduje się niekiedy, że modlitwa powinna być rozmową. Ale jeśli próbuje się wsłuchiwać w głos Boży, to albo słyszy samo milczenie, albo przypisuje Bogu wewnętrzny głos swojej własnej świadomości, trochę się zresztą domyślając prawdy. Zazwyczaj nawet nie pomyśli o tym, że jeśli ja naprawdę chcę z kimś rozmawiać - a cóż dopiero z samym Bogiem! - to muszę najpierw próbować się z nim spotkać oraz zatroszczyć się o warunki sprzyjające rozmowie. Bóg nie jest taśmą magnetofonową, która przemawia zaraz po naciśnięciu guzika. On jest kimś osobowym i ja muszę dać Mu choćby minimalne dowody, że mi na spotkaniu z Nim naprawdę zależy. Muszę też uszanować Jego osobową suwerenność i cierpliwie czekać na moment, kiedy On sam zechce do mnie mówić. Co więcej, to do Niego, a nie do mnie, należy wybór sposobu, w jaki będzie do mnie przemawiał.

Tego wszystkiego nie wie człowiek zeświecczony. Co zatem muszę zrobić, ażeby przybliżyć się do Tego, którego wyobrażałem sobie jako kogoś bardzo dalekiego? Po pierwsze: Tak jak potrafię, powinienem usuwać z siebie to wszystko, co mnie na Boga zamyka i od Niego oddala: "Bo wasze winy wykopały przepaść między wami a waszym Bogiem, wasze grzechy zasłoniły Mu oblicze przed wami, tak iż was nie słucha" (Iz 59, 2). Nieraz jesteśmy tak grzeszni, że aż duchowo nieprzytomni, i w ogóle nie zdajemy sobie sprawy z naszej grzeszności. Święty Augustyn dawną swoją duchową nieprzytomność przedstawił za pomocą humorystycznego, surrealistycznego autoportretu: "Rozwielmożniona moja pycha oddzielała mnie od Ciebie; tak wydąłem policzki, aż mi zasłaniały oczy" (Wyznania 7, 7). "Samego siebie - rysuje Augustyn inny surrealistyczny obraz - umieściłem gdzieś za swoimi plecami, aby siebie nie dostrzegać" (8, 7).

Po wtóre: Dobrze jest liczyć się z tym przynajmniej jako z jedną z możliwości, że główna przyczyna mojego zamknięcia na Boga tkwi może nawet nie w tym, że ja Go nie szukam albo szukam za mało, ale wręcz w tym, że ja Go odrzucam, kiedy On mnie pierwszy poszukuje. Opisana w Ewangelii tajemnica odrzucenia Boga, przychodzącego do nas, aby nas zbawić, może odnosić się również do mnie: "Światło przyszło na świat, lecz ludzie bardziej umiłowali ciemność aniżeli światło: bo złe były ich uczynki. Każdy bowiem, kto się dopuszcza nieprawości, nienawidzi światła i nie zbliża się do światła, aby nie potępiono jego uczynków" (J 3, 19n).

Rzecz jasna, Bóg ma swoje własne sposoby dobierania się do grzesznika, który się przed Nim zamyka. Święty Augustyn już odnalazł się w wierze katolickiej i trzymał się Bożych przykazań, ale nie umiał jeszcze zdobyć się na zawierzenie Bogu całego siebie, kiedy Bóg się na niego "zaczaił". Przysłał mu niejakiego Pontycjana, który zaczął mu opowiadać o jakichś prawdziwych Bożych przyjaciołach: "I oto mi stawiałeś przed oczyma mnie samego, abym zobaczył, jaki jestem wstrętny, pokręcony, brudny, okryty wrzodami, ociekający ropą. Patrzyłem i ogarniało mnie przerażenie, a nie było dokąd uciec od tego widoku. Gdy usiłowałem od siebie wzrok odwrócić, Pontycjan snuł dalej opowieść swoją, którą Ty znowu stawiałeś mnie naprzeciw mnie samego, oczy mi kłułeś mną samym, abym wreszcie zrozumiał moją niegodziwość i abym ją znienawidził" (Wyznania 8, 7).

Po trzecie: A jednak może się zdarzyć, że człowiek przeoczy przyjście Pana i nie usłyszy Jego wezwania. Miłość Boża względem człowieka jest bowiem pełna delikatności, toteż nie da się usłyszeć jej głosu w hałasie ani w zabieganiu. Gdybyśmy się więcej wsłuchiwali w to, co odbieramy jako Boże milczenie, nieraz by się okazało, że to nie Bóg milczy, ale to my znaleźliśmy się w jakimś zgiełku, który utrudnia nam, a nieraz uniemożliwia usłyszenie Go i zaproszenie do siebie (por. Ap 3, 20).

Jedno jest pewne: Tym łatwiej zauważymy Jego obecność i usłyszymy Jego głos, im bardziej nasze oczy i uszy są przeniknięte tą wrażliwością duchową, dzięki której potrafimy zauważać naszych bliźnich, a zwłaszcza cierpiących i potrzebujących. Żeby jednak tak było, musimy wciąż na nowo usuwać z siebie chwasty bałwochwalstwa, bo to ono osłabia w nas wzrok i słuch duchowy. Bożkowie bowiem "mają oczy, ale nie widzą, i uszy mają, ale nie słyszą", i do nich upodabnia się "każdy, który im ufa" (Ps 115, 5-8).

Demaskując bałwochwalstwo jako istotną przeszkodę w naszym otwarciu się na Boga, nauczyciele wiary mówili nieraz po prostu: Człowiecze, jeśli chcesz zaprosić Boga do siebie, musisz zrobić Mu miejsce w swojej duszy, musisz wyrzucić z siebie to wszystko co swoją obecnością w tobie obrażałoby tak wielkiego Gościa.

Jacek Salij OP

 

(Życie Duchowe, Lato 1995)

 


początek strony
© 1996-1998 Mateusz