Czytelnia

Alina Petrowa-Wasilewicz
Pod niebieskim dachem

 

Krakowskie Centrum Bezdomnych jest chyba jedynym w Polsce schroniskiem, w którym ludzie bez dachu nad głową pomagają innym bezdomnym. Oprócz posiłku i łóżka, dostają także szansę na zastanowienie się nad własnym losem, ujrzenie go w innej perspektywie. Zawdzięczają to św. Bratu Albertowi i Wspólnocie "Chleba i Światła", której patronuje krakowski Biedaczyna.

 
-- Jestem szczęśliwy. Wykąpałem się, zjadłem obiad, a teraz dostanę nowe ciuchy. Jestem szczęśliwy! Niech pani napisze, że jestem szczęśliwy!

Pan Tolek stracił dom i pracę dwa lata temu. Do Krakowa przyjechał, ponieważ słyszał od znajomych, że tu bezdomny nie zginie, gdyż w mieście jest sporo schronisk i garkuchni. Gdy nastały wielkie mrozy, w Krakowie zapewniali, że każdy potrzebujący znajdzie dach nad głową. Nie zawiódł się -- w Centrum Bezdomnych przy ulicy Pawiej 22 znalazł schronienie.

Centrum znajduje się tuż przy dworcu kolejowym. Władze miasta przekazały zdewastowany budynek, który wciąż wymaga generalnego remontu, tynki odpadają ze ścian, wypaczone drzwi domykają się z trudem. Jednak widać już zalążki ładu -- bezdomni sami remontują kolejne pomieszczenia, łazienki i pralnia zostały wyłożone jasnymi kafelkami. Kierownik Centrum, pan Tadzio, bezdomny (pełni swoją funkcję tymczasowo, później zastąpi go Piotrek) mówi z dumą, że w największe mrozy nocowało tu nawet 180 osób. "Spali ułożeni jak śledzie w beczce, jak w ruskim więzieniu, ale nikomu nie zamknęliśmy drzwi przed nosem" -- chwali się pan Tadzio. Zgłaszający się do schroniska otrzymują posiłki, mogą się wykąpać i ostrzyc. Dyżury w Centrum pełnią krawiec, lekarz i prawnik, dr Piotr Iwanejko, rzecznik bezdomnych, którym pomaga pisać podania do miejsc, gdzie pracowali, wyjaśnia jakie składki ubezpieczeniowe płacili oraz sprawy zameldowania. W Centrum działa jedyna chyba w Polsce izba wytrzeźwień, którą obsługują sami bezdomni. Jednak uruchamia się ją tylko wówczas, gdy temperatura spada poniżej zera, gdy jest cieplej -- pijani nie mają wstępu do Centrum.

Około południa przyjeżdża samochód z dwoma wielkimi 100-litrowymi garami gorącej zupy. Bezdomni odmawiają krótką modlitwę i zjadają zupę pod wielkim obrazem Pana Jezusa. Zupę z produktów ofiarowanych przez miłosiernych ludzi z Krakowa i okolic gotują bezdomni ze wspólnoty św. Brata Alberta "Chleba i Światła" z ulicy Estery 12 na Kazimierzu, której przewodzi brat Joachim. Bezdomni z Pawiej mówią, że to był jego pomysł, on stworzył wspólnotę i najlepiej opowie, jak się zaczęło.

 
Obmodlony dom

Dom wspólnoty znajduje się przy placu "Żydowskim", na którym mieści się targowisko i po którym okoliczne dzieci grasują do północy. Z tablicy ogłoszeń św. Teresa z Lisieux i św. Brat Albert spoglądają w skupieniu na przybyszy. Po szerokich, skrzypiących schodach schodzi brat Joachim, zwany przez przyjaciół "stukilogramowym aniołem". Ubrany jest w spodnie od dresu i flanelową koszulę w kratę. Na bosych stopach sandały, skarpety brat zakłada tylko w najsroższe mrozy, gdyż nawet wówczas nie chce się rozstać z symbolem franciszkańskiego ubóstwa. Opowiada, że przed wojną dom należał do Stowarzyszenia Modlitwy Henryka Ludwika Hilbestroma, więc zbierali się tu pobożni żydzi, aby wspólnie się modlić. Ten obmodlony dom stał się, dzięki przychylności władz miejskich i przyjaciołom ze Stowarzyszenia Wspólnoty św. Brata Alberta domem wspólnoty.

Brat Joachim opowiada o początkach wspólnoty, o swoim wstąpieniu do albertynów i o tym jak zaczynali na Skawińskiej, ale mówi, że pierwszy był Brat Albert, więc tę historię należałoby opowiedzieć od momentu, gdy Adam Chmielowski, powstaniec styczniowy, absolwent Monachijskiej Akademii Sztuki, malarz, przyjmowany w mieszczańskich i arystokratycznych salonach Krakowa zaprosił grupę bezdomnych do swojego mieszkania przy ulicy Basztowej...

 
Eksperyment na Basztowej

Adam Chmielowski chciał pomóc bezdomnym, których było coraz więcej w Krakowie końca XIX wieku. Zdawał sobie sprawę, że nie można służyć bezdomnym, nie stając się jednym z nich. Dlatego zaprosił do swojego mieszkania przy ulicy Basztowej kilku biedaków, ale ten eksperyment nie trwał długo -- przestraszeni mieszczanie z kamienicy zmusili ekscentrycznego malarza do wyproszenia niechcianych gości. Pozostawało jeszcze jedno rozwiązanie -- pewnej nocy Adam Chmielowski zamieszkał z bezdomnymi w ogrzewalni męskiej. Tak narodził się Brat Albert, krakowski "Biedaczyna", założyciel zgromadzenia, posługującego bezdomnym i ubogim. Chciał on być dobry jak chleb, choć wiedział, że nie samym chlebem człowiek żyje, a potrzebuje Boga, gdyż tylko dzięki Niemu człowiek jest "kompletny". Brat Albert próbował odnowić oblicze zdegradowanego człowieka i wiara była fundamentem tej odbudowy. Choć nie stworzył szkoły duchowej, pozostawił po sobie wspaniały wzór bycia ubogim dla ubogich, który tak poruszył brata Joachima, że zdecydował się wstąpić do albertynów.

 
Marcinówka

Rodzice brata Joachima bardzo chcieli, by ich syn studiował prawo. Chociaż już w pierwszej klasie liceum obiecał Matce Boskiej Częstochowskiej, że wstąpi do zakonu, po maturze zdawał na prawo, ale oblał egzamin. W gablocie jarosławskiego kościoła zauważył "powołaniówkę" Zgromadzenia Albertynów, odczytał to jako znak i w piękny październikowy dzień 1986 r. przyjechał do nowicjatu w Zakopanem. W nowicjacie czytał dzieła obu Teres -- Wielkiej z Avili i Małej z Lisieux. Modlił się na różańcu. W małym przydworcowym kościółku w Sosnowcu, gdzie ksiądz prowadził nieustanną adorację Najświętszego Sakramentu, odkrył głębię modlitwy, która jest modlitwą ubóstwa i słabości.

Bardzo chciał poświęcić się bezdomnym, stając się jednym z nich. Nie było to łatwe -- Zgromadzenie Albertynów zostało szczególnie zniszczone przez komunizm, gdyż po wojnie bracia zostali usunięci z placówek i nie mogli żyć zgodnie ze swoim charyzmatem. Stan zawieszenia trwał przez dziesięciolecia aż przyszedł rok 1989 i można było wrócić do źródeł. Gdy brat Joachim przeniósł się do Krakowa, na Skawińskiej prowadzono kuchnię dla ubogich. Ale on czuł, że nie wystarczy człowieka nakarmić, trzeba go pokochać i zaakceptować, uleczyć rany odrzucenia, przybliżyć do Boga. Na Boże Narodzenie 1992 brat Joachim przyprowadził do tzw. Marcinówki pierwszego bezdomnego, znalezionego w kanałach. Rok później zaczęła powstawać wspólnota braci i bezdomnych.

 
Jak traci się dom?

Każda opowieść jest niepowtarzalna, choć układa się we wspólny schemat. Historia każdego z nich jest opowieścią o odrzuceniu... Mieszkańcy Marcinówki, a liczba ich wzrosła do czterdziestu, byli po domach dziecka i po osiągnięciu pełnoletniości nie mieli gdzie się podziać. Byli wśród nich także narkomani, którzy od dawna nie utrzymywali kontaktów z rodziną, wegetując od "dawki" do "dawki" na dworcach, albo więźniowie, którzy po odsiedzeniu wyroku zostali odrzuceni przez najbliższych. Jeśli macocha znienawidzi pasierba, albo ojciec wszystkiego się czepia, gdy rodzice piją i dom staje się piekłem, łatwo wylądować na bruku. A człowiek pozbawiony domu pije dla dodania sobie odwagi lub "na rozgrzewkę" -- bezdomni bardzo często są także alkoholikami. Niezależnie od kolei losu, wszystkich trapi poczucie, że są niepotrzebni. Bezdomność to nie tylko brak dachu nad głową -- to przede wszystkim brak miłości.

Nie wystarczy ich nakarmić, trzeba ich zaakceptować takimi, jacy są z ich okaleczeniem, ranami, odchyleniami psychicznymi, agresją i lękami. W Marcinówce wchodzili w rytm codziennych zajęć -- modlitwy porannej, różańca, adoracji i pracy, która polegała na gotowaniu zupy dla biedoty z Kazimierza. Starszym ludziom "chłopacy", nazwani przez okolicznych mieszkańców "braćmi albertami" zanosili do domu obiady, remontowali i sprzątali mieszkania, albo przychodzili posiedzieć, żeby porozmawiać ze staruszkiem. Wraz z uczeniem się rytmu codzienności odzyskiwali stopniowo poczucie sensu, gdyż największą biedą jest, gdy ludzie nie wiedzą, po co żyją. Dotychczas bezdomni i słabi, z bardzo niską samooceną, odkrywali zdumieni, że to oni mogą być dla kogoś ostoją, że mają co dać. Okazało się, że Skawińska to tylko etap wspólnych poszukiwań i powstawania Wspólnoty Brata Alberta "Chleba i Światła". To "światło" w nazwie to pomysł chłopaków -- mówili, że po jakimś czasie każdy z nich zaczyna je dostrzegać.

Szlaki zgromadzenia i chłopaków w pewnym momencie się rozeszły -- u albertynów zwyciężyła inna koncepcja odnowy, więc -- brat Joachim musiał wybierać między pozostaniem w zakonie a bezdomnymi. Wybrał bezdomnych.

 
Bank Opatrzności

Dom przy Estery jest mniejszy, ale jest w nim więcej światła, jego okna wychodzą na plac. Przenieśli się niedaleko i zachowują dawny rytm. Wstają o 6.30, o 7.00 idą na adorację, potem na śniadanie, gotują zupę dla Centrum na Pawiej i dla ubogich z Kazimierza. W południe odmawiają "Anioła", po obiedzie różaniec, a pod wieczór chętni idą na Mszę do kościoła Bożego Ciała. Jeżeli ktoś jest niewierzący, nie modli się, ale musi zejść do kaplicy, która została urządzona w piwnicy, gdyż to Pan Bóg cementuje wspólnotę i powinni to uszanować. Wieczorem wszyscy siadają w kręgu -- omawiają miniony dzień, wyjaśniają, czemu się kłócili, planują prace na jutro. Wszystko jest po staremu, doszły nowe inicjatywy -- w zeszłym roku w sierpniu zorganizowali kolonię w Osieczanach koło Myślenic dla 30 dzieci z Kazimierza. W Osieczanach holenderskie Stowarzyszenie Pomocy Najbiedniejszym w Polsce wybuduje farmę i dom formacyjny dla wspólnoty. Na Boże Narodzenie wydali "Gazetę dla Bezdomnych". Pomysł rzucił Dmitri, angielski bezdomny, który opowiedział, że w Wielkiej Brytanii takie gazety rozdaje się na dworcach i w schroniskach. Bratu Joachimowi udała się wówczas rzecz niezwykła -- dziennikarze wszystkich orientacji i opcji w Krakowie jak jeden mąż zorganizowali się i zrobili gazetę, w której obok wzruszającego tekstu o Bożym Narodzeniu są informacje o krakowskich i warszawskich schroniskach i jadłodajniach, porady, jakie prawa mają bezdomni, a także anons: "Bezdomny pozna panią w celach matrymonialnych".

Brat Joachim mówi, że uczą się być ubogimi, czyli całkowitej zależności od Boga. Nie robią zapasów, nie mają pieniędzy na koncie. Od początku polegali tylko na "banku Opatrzności", tak jak św. Franciszek i Brat Albert. Mogliby długo wyliczać swoich dobrodziejów, zaczynając od księżnej Marie von Lichtenstein, poprzez radnych miejskich, w tym pana Mieczysława Pieronka, brata sekretarza Episkopatu, przyjaciół ze Stowarzyszenia Wspólnoty Brata Alberta, dyrektora ZOZ na Pogórzu Janusza Miśkiewicza aż po korowód ubogich wdów, które bez strachu oddają swój grosz.

Jak działa Opatrzność? -- Brat Joachim zastanawia się i podaje przykład, choć wspólnota mogłaby wydać grubą "Księgę Opatrzności". Ostatnio zepsuł im się samochód, którym wożą zupę na Pawią. Na koncie nie mieli ani grosza, ale w tym dniu przyszedł w gościi ksiądz Michelin z Francji i ofiarował im 500 franków -- dokładnie tyle, ile trzeba było wydać na naprawę. I tak ciągle, aż człowiek przestaje się za dużo martwić, gdyż wie, że jest dzieckiem, o które troszczy się dobry Ojciec. -- Uczymy się, jak być ubogim -- mówi Joachim. Mamy Brata Alberta i małą Teresę. Trochę nam trudno, gdyż nie ma kto prowadzić formacji. Marzymy o tym, żeby przyjechali do nas bracia z francuskiej Wspólnoty św. Jana Apostoła. Bardzo interesuje się nami ks. bp Kazimierz Nycz. Jest naszym opiekunem i przyjacielem i uważa, że powinniśmy zdecydowanie iść w kierunku zgromadzenia, chce nas mocno zakorzenić w Kościele. Na razie złożyłem śluby czystości i ubóstwa na ręce mojego spowiednika.

-- Oni są bardziej zakotwiczeni w Kościele i bliżej Jezusa, niż niejeden "blokowy" katolik -- mówi paulin, o. Jan Mazur, który co tydzień przychodzi z pobliskiej Skałki żeby odprawić Mszę i nauczać katechizmu. -- I dodaje, że są bardziej podatnym gruntem niż ci "blokowi", gdyż byli głodni i zziębnięci, a Bóg ich uratował.

 
Marzenia brata Joachima

Chłopcy kłócą się nieraz z bratem, krzyczą, wkurza ich jego apodyktyczność i stanowczość w ferowaniu wyroków, jego bałaganiarstwo i zmienność nastrojów. Czasami już nie potrafią wytrzymać i chcą rzucić wszystko. Ale gdy brat Joachim znika nieraz na cały dzień, czują niepokój, i czekają na niego do późna w nocy, a gdy wróci -- są po prostu szczęśliwi.

Brat Joachim mówi, że przebywanie przez 24 godziny z bardzo trudnymi ludźmi, bez możliwości odizolowania się w klauzurze, wymaga heroizmu. Ale dodaje, że Bóg nieraz niespodziewanie go wynagradza. Kiedyś spotkał na Floriańskiej, w strugach deszczu narkomana, który był u nich krótko. Powiedział, że dni spędzone we wspólnocie były najpiękniejsze w jego życiu. Gdy brat Joachim marzy, wyobraża sobie, że chłopcy, gdy już znajdą domy, pracę i założą rodziny będą przychodzić z żonami i dziećmi, jak do dziadka. Basztowa, Skawińska, Estery, Pawia -- oni wszyscy już wiedzą, że mieszkają pod dachem Opatrzności i że wszyscy są bezdomni, nim nie trafią do Domu Ojca.

Alina Petrowa-Wasilewicz

 

 


początek strony
(c) 1996-1998 Mateusz