Czytelnia |
Adam Ból
Biały Marsz
Uczestniczyłem niedawno w Białym Marszu w Krakowie. Ale na początek szczypta historii (tam mnie nie było...). 15 lat temu po zamachu na papieża studenci krakowscy odwołali Juwenalia i poddali ideę zorganizowania pokojowego marszu na Rynek. Miała to być odpowiedź na zło, które stało się na Placu Św. Piotra. Odpowiedź milczeniem, odpowiedź pojednaniem, nie zemstą. Na ulice Krakowa wyszło wtedy prawie 500 tys. ludzi ubranych na biało. Była to potężna manifestacja jedności z Ojcem Świętym. Ponad miesiąc temu, 13 maja, na Rynku w Krakowie w 15 rocznicę tamtych wydarzeń DA Krakowa zorganizowało również Biały Marsz, Marsz Pokoju. Poprzedziła go Msza w Bazylice Mariackiej. Potem przeszliśmy pod Ratusz. Po bokach białe flagi, na początku transparent z napisem "Pokój Wam". W sumie brało w nim udział ok. 1000 osób. W porównaniu z tamtym marszem... Ks. Jacek Stryczek, duszpasterz akademicki Krakowa, powiedział na zakończenie Mszy Św. takie słowa: "jest nas teraz kilkaset razy mniej niż 15 lat temu. I ciężar zła, które musimy nieść, jest kilkaset razy cięższy." Udział w marszu to tylko symbol, ale dość wymowny. Wtedy ludzie wyszli, bo wydarzyło się cos strasznego, cos na co trzeba było jakoś zareagować, zareagować choćby takim gestem. To tylko 15 lat, to tylko cyfry... A jednak. Jeśli teraz tak niewielu chciało wyrazić swoje "tak" dla pokoju i pojednania to "jak wielkie musi być zło, aby okazało się dobro"? (ks. Stryczek). Dopiero gdy ktoś niewinny zginie, wyrzucą studenta z pociągu, albo zastrzelą w biały dzień na ulicy, ktoś się tym przejmie, zaczyna się o tym mówić. Tam, na Rynku byliśmy razem, czułem się mocniejszy, że naprawdę mogę udźwignąć ten o wiele większy ciężar zła Dobro i pokój, które nas wtedy łączyło nie mogło pozostać tylko wśród nas. W dłoniach trzymaliśmy zapalone świece - światło nadziei na życie w pokoju. Pokój - każdy go chyba wtedy doświadczył. Mieliśmy te świece roznieść do ludzi "z zewnątrz" - tych którzy właśnie przechodzili przez Rynek, czy siedzieli w kawiarnianych ogródkach. To naprawdę nie było takie proste! (jak w życiu) Wiatr co chwila gasił świece, trzeba było szukać kogoś kto jeszcze ma ogień i zapalać na nowo. Musiałem mocno osłaniać płomień dłonią, aby go gdziekolwiek przenieść. Jak trzeba dbać o pokój wewnętrzny, aby go moc zanieść innym! Ale to jeszcze nie koniec. Prawdziwy problem to znaleźć tego kto przyjmie ten pokój - ludzie nie chcieli przyjmować świec. Moja pierwsza próba była nieudana; dziewczyna którą spotkałem w ogóle nie wiedziała o co mi chodzi. Za to następna osoba przyjęła ja z uśmiechem, a nawet z otwartymi ramionami! Ponieważ były trudności z przekazaniem świec osobom "przypadkowym" ludzie uczestniczący w marszu przekazywali je sobie nawzajem - byle komuś przekazać. To tez jest jakiś symbol - łatwo dzielić się pokojem we własnym gronie. Ale czy to jest ten "właściwy" pokój? Ale naprawdę niezwykle rzeczy miały dopiero nastąpić. W zasadzie oficjalnie był to koniec, ale kto chciał mógł jeszcze pozostać i trochę wspólnie pośpiewać. Utworzyły się takie trzy "kółeczka" złożone z ok. 30-40 osób. Pląsy i śpiew przyciągnął tych, do których należy Rynek wieczorową porą - krakowskich kloszardów (jeśli tak ich można nazwać). Co odważniejsi włączyli się do zabawy. Pozostali byli w pobliżu, lecz mimo zachęcania uciekali spłoszeni. Niektórzy mieli jeszcze świece, których nie udało się nikomu przekazać. Ktoś postawił jedna w środku naszego "kółka". Potem następne i następne. Powoli został utworzony krzyż z płonących świec. I dziwna rzecz, świece jakby chronione kręgiem ludzi nie gasły... Na zakończenie utworzyliśmy dwa współśrodkowe kółka i w parach, zwróceni twarzą do siebie wyśpiewywaliśmy takie mniej więcej życzenia: Podczas śpiewu jedna osoba trzymała dłonie nad dłoniami drugiej osoby, a na koniec następował wzajemny uścisk. I tak w kółko z każdą osoba, aż do zrobienia "pełnej rundy". To było naprawdę niesamowite! Patrzyłem na te twarze, na twarze młodzieży, ale przede wszystkim na twarze "kloszardów". Widziałem na nich autentyczna, szczera RADOŚĆ. Ich oczy się śmiały, aż iskrzyły. To było bliżej niż trzy metry, to było może 30 cm. 30 cm z których dostrzega się człowieka, który zapewne bardzo dużo zła spotkał w swoim życiu i wycisnęło ono na nim swoje piętno. A jednak ta odrobina dobra, akceptacji, którą mogliśmy im przekazać przemieniła ich twarze. A raczej na twarzy widać było to co dzieje się w sercu. Zło naprawdę przegrywa z dobrem. Biały Marsz był zakończeniem Chrześcijańskich Dni Żaka, które zostały zainaugurowane w tym roku. W dwa dni poprzedzające marsz odbywały się koncerty muzyki chrześcijańskiej. Bardzo udana inicjatywa i realizacja, sprawna i profesjonalna. Drugiego dnia gościem specjalnym był ks. kardynał Franciszek Macharski. Gwiazdą wieczoru byli "Skaldowie". Co prawda ich muzyki do gatunku chrześcijańskiej się raczej nie zalicza, ale np. otwierają koncert piosenką "Ktoś mnie dziś pokochał" (nie wiem czy to taki tytuł, ale chyba wiecie o co chodzi) odnosząc ja do Boga, który jest Miłością. Koncert "Skaldów" przyciągnął sporo ludzi i to... rożnych To znaczy również tych, którzy swoim zachowaniem odstraszają. Widać było butelki z tanim winem. "Skaldowie" zaczęli grać, jednocześnie przygotowując "wejście" kardynała mówiąc, że on jest dzisiaj najważniejszy itd. Potem zrobili sobie przerwę, w czasie której grał na gitarze klasycznej syn lidera zespołu, p. Zielińskiego. Publiczność, ta trochę już "podgazowana", zaczęła się niecierpliwić - oni przecież przyszli na "Skaldów". I wtedy zacząłem się obawiać co się stanie, gdy będzie przemawiał kardynał, a miało to nastąpić już za chwilę. "Skaldowie" wreszcie zagrali, ale tylko jedną piosenkę, dedykując ją specjalnie ks. kardynałowi. A ja sobie tak myślę, jak będą jakieś niewybredne okrzyki no to będzie bardzo nieprzyjemnie. Krótko mówiąc byłem w strachu. Kardynał wreszcie przemówił. I na Rynku zapadła kompletna cisza. Obok mnie trzech podpitych chłopaków cos się podśmiewywało i wymieniali jakieś uwagi, ale żaden nie odważył się "zadymić". Kardynał jakby czuł tę próbę, tak to odebrałem, bo mówił, że "lądując" tutaj na Rynku chciał się przekonać, czy ma spadochron. I okazało się, że ma! Mówił, że chociaż stoi nieco wyżej na scenie to naprawdę jest na równi z nami. Że trzeba zdecydowanie powiedzieć złu "nie", a nawet mocniej - "won!". Nawet moich trzech sąsiadów spoważniało trochę na koniec i wykazali pewne zainteresowanie - jeden z nich zapytał pozostałych: "Jak ten gościu ma na imię?" A potem już grali "Skaldowie". Takie chwile dodają mi odwagi, by odpowiadać dobrem. Że jest to możliwe i... skuteczne. Dla mnie jest to jedyna droga. Nawet gdybym kogoś chciał "rozwalcować" to nie dam rady. Straszny jest tylko strach przed tym, żeby mnie nie "rozwalcowali". Ale Pan daje znaki, że i smutne czy twarde serca można choć trochę, na chwile, otworzyć miłością...   pisane w czerwcu 1996
początek strony |