Czytelnia

EMIL MENDYK

Ziemia świętości ukrytej

 

Na początku Bóg stworzył niebo i ziemię. I wybrał niebo na swój dom, by móc tam zaprosić człowieka. A ziemię dał ludziom, by i oni zechcieli Go gościć u siebie. I wyszedł im na spotkanie pod dębami Mamre, na górze Synaj, w Betlejem i w drodze do Emaus. Zapałał do ziemi tej miłością zazdrosną i rozbił pośród swego ludu namiot na pustyni, choć rodziła ona tylko oset i ciernie. Lecz pobłogosławił jej Pan i zazieleniły się wzgórza Galilei, zakwitło Jerycho, dolina Ezdrelon stała się jakby ogrodem, a stada pasły się u wrót Betlejem. I ziemia ta została nazwana świętą, bo w istocie wybrał ją sobie Pan jako wieczne swe dziedzictwo.

 
I tę właśnie ziemię dane mi było poznać na wskroś — choć wciąż jeszcze za mało. Od Synaju po Kafarnaum, od Hajfy po Morze Martwe. Wedle pierwotnych planów w ciągu trzech tygodni z grupą przyjaciół mieliśmy przejść z Synaju na Syjon. Jednak — jak wszystkie niemal ludzkie plany — zamysł ten trzeba było zrewidować, co zresztą dokonywało się jeszcze na bieżąco, już w czasie wędrówki — bo dokładnie w dniu, kiedy w Tuba przekroczyliśmy granicę egipsko–izraelską, na terenie Palestyny wybuchły najkrwawsze od kilkunastu lat walki. Musieliśmy więc całkowicie zrezygnować z przejścia przez Samarię, do Betlejem wjechaliśmy jako jedna z ostatnich grup zagranicznych, a w Nazarecie byliśmy bezradnymi świadkami pogrzebu zabitego w czasie zamieszek młodego Palestyńczyka. Mimo kilkakrotnych prób nie udało się nam dotrzeć do Jerycha, a w Jerozolimie łatwiej można było spotkać uzbrojonych po zęby żołnierzy, niż pobożnego chasyda lub syna pustyni z kafiją na głowie.

Nie dany jest widać tej świętej ziemi tak wytęskniony pokój — mającemu go przynieść Mesjaszowi dostępu na teren świątyni bronią nie tylko policjanci, ale nade wszystko zamurowana przez Arabów Brama Złota. Wszak dla nich świątynne wzgórze Haram esz–Szarif to — jak Mekka i Medyna — miejsce święte, gdzie wchodzić mogą jedynie wierni, muslim. No i ewentualnie zachodni turyści, bo bez nich w Palestynie żyłoby się jeszcze biedniej. Ale w żadnym wypadku któryś z mieszkających tuż za Ścianą Płaczu Żydów, jak to chciał zrobić pod koniec września Ariel Szaron — wówczas tylko szef radykałów z Likudu, a teraz już premier Państwa Izrael. Od tej właśnie próby wejścia zaczęła się na nowo dawno już zawieszona intifada. Młodzi Palestyńczycy ścierający się z policją, obrzucane kamieniami samochody żydowskich osadników, wybuchy samochodów–pułapek, wozy pancerne blokujące wjazd do Jerycha czy Betlejem — tak od pół roku wygląda Izrael. Jak długo jeszcze? Obawiam się, że sporo wody w Jordanie upłynie, nim coś się przełamie w rozgrzanych pustynnym słońcem głowach potomków Abrahama. Na stokach zamieszkanej dziś przez Arabów Góry Oliwne w pewne piątkowe południe (czyli w porze najważniejszych w muzułmańskim tygodniu modłów w meczetach) byłem świadkiem sceny, po której raczej trudno uwierzyć w powodzenie jakiegokolwiek procesu pokojowego. Oto kilku chłopców, w wieku 7–10 lat skandując wojowniczo zagrzewające do walki hasła bawiło się (!) w... intifadę i rzucało kamieniami do jakiegoś nieistniejącego celu na zakręcie ulicy.

Jesienią wszystko zaczęło się tak nagle. Niemal z dnia na dzień opustoszały tłoczne zazwyczaj ulice starej Jerozolimy. Stojący w progach swoich sklepików arabscy kupcy z utęsknieniem wyglądali przybyszów z Europy chcących kupić tkaną suknię, ikonkę albo różaniec z oliwkowego ponoć drewna. Turystów niewielu, a tym, którzy zdecydowali się nie odwoływać zaplanowanych wiele miesięcy wcześniej przyjazdów nie w głowie były zakupy, chociaż w jerozolimskich suqach niemal wszystko można nabyć za symboliczny „one dollar” lub jego równowartość, czyli 4 szekle. Inna sprawa, że znakomitą większość przybyszów stanowili... nasi rodacy. Wiadomo, Polakom wojenka nie straszna. Zamykają więc kupcy swoje wrota orientu jeszcze przed zapadnięciem zmroku i czekają powrotu tłumów. Czekają powrotu pokoju. Jerusalim — Miasto Danego Przez Boga Pokoju…

A może świętość tej ziemi nie ma wcale polegać na tym, co nazywamy (s)pokojem? Wszak Bóg najbardziej doświadcza tego, którego szczególnie pokochał. Szczególny to jednak rodzaj wybrania, któremu dziwił się także stary Tewe Mleczarz z Anatewki: „Panie Boże, czy nie mógłbyś sobie w końcu wybrać jakiegoś innego narodu?”. Lecz On zdecydował się właśnie na ten naród i na tę ziemię. Choć to tylko wąski skrawek górzystej pustyni między Morzem Śródziemnym a najgłębszą na świecie depresją Morza Martwego (przeszło 400 metrów poniżej poziomu morza). Choć niemal od zawsze był to teren sporów i walk między potężnymi sąsiadami albo przybyszami zza mórz: Egiptem, Mezopotamią, Macedonią, Persją, Rzymem, Arabią, krzyżowcami, Turkami, Brytyjczykami i jeszcze kimś, kto na naszych oczach gra izraelsko–palestyńskimi pionkami. A nawet, gdy ziemia ta stawała się niezależna — jak za Dawida i Salomona, Machabeuszy czy po roku 1948 — zaraz okazywała się być solą w oku tego lub owego, niczym kropla wody z Morza Martwego. Ziemia praktycznie pozbawiona bogactw mineralnych (z wyjątkiem chyba tylko kosmetycznego błota z En Boqeq), nawadniana z jedynego, stałego źródła słodkiej wody jakim jest Jezioro Genezaret — na padające zimą deszcze nie ma co liczyć, bo pędzone rzadkim, zachodnim wiatrem chmury zazwyczaj docierają co najwyżej do Jerozolimy.

Ziemia więc to — wydać się może — absolutnie rodzajowi ludzkiemu nieprzyjazna, właściwa raczej wygnaniu, niż chęci powrotu i życzeń spotkania się za rok w Jeruzalem. Próżny bowiem wysiłek tego, kto szukałby tu miejsc, rzeczy czy zakątków ładnych, czyli takich, które przyciągają turystów, a miejscowych zachęcają do pozostania w swojej ojczyźnie. Rzeczywiście ujmujące pięknem miejsca (jak góra Arbel czy Uedi Allmog) marne mają szansę na znalezienie się w tygodniowych programach przygotowywanych przez biura podróży: jest nie po drodze między najpopularniejszymi miejscami pielgrzymkowymi. A szkoda, bo o ziemi tej więcej opowie wypełniona głosem muezina Dabburija niż pobliski parking ze straganami pod górą Tabor. Z wyjątkiem murów Akki, bazyliki na Górze Przemienienia, cerkwi Marii Magdaleny i meczetu Omara architektura ziemi Izraela jest po prostu brzydka. Dawne, żydowskie powiedzenie, że Bóg stwarzając świat dziewięć z dziesięciu części piękności dał Jerozolimie, dawno już straciło swą aktualność.

Paradoksalnie jednak owa brzydota bardziej chyba pasuje do świętości tych miejsc. Bo przyzwyczajony do estetycznego wartościowania miejsc pielgrzym nie zatrzymuje się na „opakowaniu”, lecz do pewnego stopnia jest „zmuszony” do wniknięcia w tajemnicę miejsca. Podobnie jak patriarchowie nie mogli spojrzeć Bogu w twarz, bo natychmiast spotkałaby ich śmierć, tak samo teraz schodząc do zadymionej i dusznej groty jedynie oczyma wiary widzimy, że to właśnie tam Bóg stał się Człowiekiem; przez śmiech krzykliwych, greckich mnichów próbujemy usłyszeć jęk pękającej z bólu skały Golgoty, a w rozsypującej się, marmurowej „cerkiewce” okazuje się, że Grób jest pusty. I dopiero po powrocie do domu, przy myciu naczyń albo w autobusie dociera do nas, że byliśmy w Ziemi Świętej, tak jak Mojżesz, który mógł zobaczyć tylko płaszcz przechodzącego Boga; Eliasz wyszedł z groty dopiero usłyszawszy szmer łagodnego powiewu, a Zmartwychwstały dał się poznać przy łamaniu chleba, choć wcześniej, w drodze, pałały serca...

Tak samo i nam pałały serca w czasie nocnego wejścia na górę Synaj, gdy odpoczywaliśmy w cieniu oliwkowego gaju koło Betlejem Galilejskiego, nad brzegiem Jeziora Genezaret, gdzie woda daleko niosła czysty głos Nauczającego, wśród liczących 7000 lat murów Gilboa czy w Betfage, gdzie przywiązany był do słupa najsłynniejszy w dziejach świata osiołek.

Ale największym doświadczeniem tej ziemi „z podwójnym dnem” bez wątpienia jest przeżycie pustyni. To miejsce, gdzie są tylko dwie rzeczy: życie i śmierć. Człowiek nie walczy o rzeczy drugo– czy trzeciorzędne, ale właśnie o życie. Nieważny jest wygląd, pozycja społeczna, wiedza, przeżyte dni skupienia, stan konta czy znajomości — masz wodę albo giniesz. To nieprawda, że pustynia jest pusta. Ona pełna jest głosów: nawoływań ptaków, osypujących się kamieni, przebiegającej kozicy; głos kuszącego i głos wołającego na pustyni. To właśnie ten głos kazał wyjść na pustynię pierwszym pustelnikom. Głos święty, czyli inny, niemilknący, ukryty lecz bardzo wyraźny, ulotny lecz trwalszy niż skała.

Tak samo święta, skryta, trwała przez tysiąclecia jest ta ziemia. Bo to ziemia, którą na wieki obiecał Bóg. Ziemia Obiecana — to miejsce, do którego niż szeol głębsza wiara prowadzi przez czterdzieści lat pustynnej wędrówki albo przez prawie dwa tysiąclecia diaspory, przez Morze Czerwone albo morze cierpienia holocaustu. A gdy się wreszcie tam dojdzie, nawet pustynia jest w stanie zakwitnąć i w ciągu sześciu dni można wygrać wojnę ze wszystkimi, napadającymi naraz, sąsiadami (a tak było w roku 1967, gdy w ciągu zaledwie tygodnia Izrael nie dość, że odparł równoczesny atak Egiptu, Syrii. Jordanii i Libanu, to jeszcze zagarnął Półwysep Synaj, Wzgórza Golan i Zachodni Brzeg Jordanu). Być po prostu u siebie, bo ziemie tę dał sam Bóg. A Jego obietnica, nigdy nie mija.

Dopiero później, po powrocie do swojej „ziemi obiecanej” — Warszawy, Bydgoszczy czy Jeleniej Góry — na nowo odkrywa się obrazy, dźwięki, smaki i zapachy. Inaczej już brzmią słowa wypowiedziane Tam przed dwoma albo trzema tysiącami lat i przeczytane w ciszy i chłodzie marcowego wieczoru w swojej „ziemi obiecanej”. Ziemia Obiecana — to miejsce, do którego głębsza niż Szeol wiara prowadzi przez czterdzieści lat pustynnej wędrówki, przez Morze Czerwone albo morze cierpienia. A gdy się wreszcie tam dojdzie, nawet pustynia jest w stanie zakwitnąć...

Emil Mendyk

 

 

 

na początek strony
© 1996–2001 Mateusz